Tekst DZIEŃ 0
był czytany 1200 razy
DZIEŃ 0
10.15
Deszcz padał już prawie tydzień. Z każdym dniem robiło się coraz chłodniej, a pobocza ulic zamieniały się w rwące potoki. Choć był dopiero początek października wiatr pozdejmował z drzew ostatnie liście i teraz przyciskał do ziemi jedynie puste gałęzie. Na domiar złego z północy napłynęło – mówiąc językiem komunikatów meteorologicznych – chłodne powietrze arktyczne. Tak jakby „powietrze arktyczne†mogło być ciepłe. Okna wszystkich domów już od wczesnego popołudnia nabierały lekko niebieskiej barwy. Intensywniał ona wraz z gęstniejącym mrokiem i znikała dopiero koło północy. Ludzie, tak jak przyroda, zdawali się zapadać z wolna w letarg.
Mokre włosy przykleiły mu się do szyi i koszuli. Przystanął na moment pod niewielkim zadaszeniem i rozejrzał się dokładnie ze strachem. Chyba ich zgubił. Oczy niespokojnie biegały we wszystkie strony jakby nie dowierzając szczęściu. Odetchnął głębiej, przebiegł na drugą stronę ulicy i wszedł do niewielkiej kawiarni. Ta na szczęscie, mimo niedzielnego poranka, była otwarta.
Kupił herbatę i ciastko. Usiadł przy stoliku i zaczął myśleć o tym wszystkim co wydarzyło się wcześniej. Jak odnaleźli go w tej dziurze? Nie miał pojęcia. Przyszli rano. Dobrze, że zachciało mu się lać, bo inaczej zaskoczyli by go podczas snu. Założył szybko koszulę, spodnie i buty. Chwycił portfel i wybiegł tylnymi drzwiami. Na swoje nieszczęście przewrócił kosz ze śmieciami. Wtedy wypadła mu komórka, a oni zaczęli go gonić. Krzyczeli, że będą strzelać, ale on wiedział, że tego nie zrobią. Chcieli go mieć żywego, aby potem móc wytoczyć mu proces i skazać go.
Na śmierć.
Dopił herbatę i podszedł do kontuaru.
- Czy mogę zadzwonić?
Barman, bez słowa, wyjął spod blatu przedpotopowy aparat z tarczą do wykręcania numerów i położył go przed nim. Niedawny uciekinier kilkakrotnie wykręcił numer lecz nie było słychać nic, poza trzaskami i piskiem jakiejś zarzynanej po drugiej stronie myszy. W końcu zezłoszczony odłożył słuchawkę.
- Czy ten telefon działa?
- A dokÄ…d pan dzwoni?
- Do .... Daleko.
- Aha – skonstatował flegmatycznie barman jakby to wszystko wyjaśniało. – Musi się pan uzbroić w cierpliwość. Jesteśmy podłączeni do starej centrali i trzeba dużo czasu, żeby połączyć się z kimś... daleko. Może poda mi pan numer to ja pokręcę?
- Nie trzeba. Wolę sam – spojrzał podejrzliwie na barmana i na wszelki wypadek odsunął się z aparatem w drugą część kontuaru.
- Jak pan chcę – barman nie przejął się zbytnio jego nieufnością i uśmiechnął się w stronę nowego klienta, który wszedł właśnie do jego królestwa.
Mężczyzna ponownie zabrał się do wykręcania upragnionego numeru. Nie zaniedbywał przy tym cały czas bacznego obserwowania ulicy. Ta była jednak bez przerwy senna i spokojna. Czasem tylko jakiś przechodzień maszerował w pośpiechu przed oknami kawiarni. Żadnych samochodów ani nawet rowerów.
Powoli zaczynała go już boleć dłoń. Wreszcie za trzydziestym którymś razem z rzędu usłyszał sygnał.
- Przepraszam czy mogę mówić z... O, słyszę, że mnie poznajesz. To dobrze mam do ciebie małą prośbę. Niestety znów odwiedzili mnie goście i będę się musiał przeprowadzić... Jak to nie możesz?... Chyba żartujesz... Tak wiem, co mówiłem poprzednio, ale kto mógł przewidzieć, że i tu mnie znajdą... Nie krzycz na mnie... Gówno mnie obchodzi, że kandydujesz... Zdaje się, że o czymś zapomniałeś. Myślę, że naród ucieszy się z widoku swojego herosa jako gwiazdy filmowej... Niepotrzebnie się unosisz... A swoją drogą to śmieszne, że taki super szpieg, jak ty, nie może odkryć miejsca, w którym tak nędzny amator jak ja, ukrył to wszystko... Dobrze, nie mam czasu na rozmowy. Jak chcesz ze mną pogadać zaproś mnie kiedyś do siebie. Teraz posłuchaj. Jestem w małej kawiarni cztery ulice na północ od mojego domu. Czekam na twoich chłopców... Nie zawiedź mnie. Pamiętaj, wystarczy pięć dni w których nie dam znaku życia i kasetki trafiają do wszystkich stacji telewizyjnych.
Zapłacił za telefon i kupił jeszcze jedną kawę. Usiadł i tym razem zaczął myśleć o tym co czeka go w najbliższej przyszłości. Znów gdzieś zamieszka i będzie czekał aż po raz kolejny go odwiedzą. Potem jeśli mu się znów uda... i tak dalej w nieskończoność. Skąd ci ludzie biorą pieniądze? Takie poszukiwania kosztują ich krocie. Przecież nie finansują ich ze składek członkowskich tego stowarzyszenia, powołanego w celu odszukania go. Pieniędzy maja zresztą raczej niewiele. Sam ich przecież bardzo skrupulatnie pozbawił wszelkich dóbr materialnych.
12.35
Stał przy parapecie i ponurym wzrokiem wpatrywał się w pusty rynek. W ręku trzymał książkę. Takich dni nie znosił szczególnie. Nie mógł chodzić po okolicznych wzgórzach, których chaszcze przypominały mu dawne dobre lata. Liście nie chroniły go już przed wzrokiem ciekawskich. Błoto na pewno oblepiło by całe jego ubranie i sprawiło, że po powrocie do miasteczka stałby się jeszcze większą sensacją. Przecież nie mógł im przyznać się do tego, kim kiedyś tak naprawdę był i że takie dziwactwa, jak czołganie się przez parę kilometrów, to dla niego najcudowniejsza przyjemność. Wiedzieli jedynie, że jest emerytowanym wojskowym.
W takie dni musiał wciąż siedzieć, zamknięty w więzieniu czterech ścian swojego mieszkania i czekać, aż przyjdzie wieczór. Wtedy ubierał się w jeden ze swoich dwóch czarnych garniturów. Wyciągał z szafy dwa lub trzy starannie schowane banknoty i wychodził, żeby spotkać się ze swoimi znajomymi, zagrać z nimi w karty lub bilard, porozmawiać przy piwie.
Dziś jednak była niedziela. Siedział w domu, mogąc tylko przewracać kartki w książce. Miał ich w domu mnóstwo, głównie tanich westernów spod znaku Karola Maya. Takie opowieści lubił najbardziej. Prawdziwi mężczyźni w walce ze złem, kobiety jedynie jako odpoczynek wojownika. Proste, czarno-białe postacie, treść pozbawiona zbędnego moralizatorstwa. Żadnych niepotrzebnych dylematów psychologicznych. Zakończenie koniecznie w stylu happy end.
Nie czytywał gazet, nie oglądał telewizji. Przez wiele lat przyzwyczaił się do czynnego trybu życia. Radia używał wyłącznie do kontaktu z przełożonymi i podwładnymi. Krótkie, urywane zdania. Po prostu rozkazy.
W końcu był Kapralem.
12.45
Lekko siwawy mężczyzna, o wyglądzie męża stanu, siedział na wielkim krześle, przy wielkim biurku, w wielkim gabinecie znajdującym się w wielkim domu, który stał w wielkim parku jego wielkiej posiadłości. Ostatnio bywał tu coraz rzadziej. Recesja i kampania wyborcza sprawiły, że musiał teraz więcej podróżować, dbając o to, by interesy jego firmy nie ucierpiały za bardzo. Nawet ostatni remont, którego wymagał dom, nadzorował z pokładu swojego samolotu.
Podniósł się i podszedł do okna, jakby chciał zobaczyć, czy przez ostatnich parę minut nic nie ubyło z jego włości. Na wszystko to pracował latami, a kiedy już wydawał się być u szczytu powodzenia zjawił się On. On posiadł wiedzę mogącą w jednej chwili zniszczyć i zetrzeć w proch całe jego życie. Na początku chciał tylko pieniędzy. Za pierwszym razem próbował go schwytać przy pomocy policji, za drugim ze swoimi ludźmi. Wszystko nadaremno. On był nieuchwytny i tylko podwyższał stawkę. A teraz chce jeszcze, żeby pojechał w jakieś dziwne miejsce. Nie obawiał się, że tamten go zabije. Razem z nim znikłoby jego podstawowe źródło utrzymania, bo wobec kogoś innego tajemnica owa byłaby zupełnie nieprzydatna. Mimo tego, czuł dziwny niepokój, bojąc się, że tam, gdzie pojedzie, mogą zdarzyć się różne rzeczy.
- Dzień dobry panu – do gabinetu wszedł jego sekretarz. Lekka siwizna, która przyprószyła jego skronie, kontrastowała z wciąż młodymi oczami. Odrobinę zgarbione plecy przypominały o śmierci matki, pochowanej przed kilkoma miesiącami. O tym wiedział jednak tylko jego pryncypał. Matka nie należała do osób, którymi należy się chwalić. Widywał się więc z nią potajemnie, utrzymując, że nie żyje od dawna. Był ubrany w elegancki, dobrze skrojony garnitur. Pod pachą niósł plik dokumentów. Wyjął spośród nich trzy kartki i profesjonalnie ułożył je przed swoim pryncypałem, w taki sposób, że z dwóch dolnych wystawały tylko miejsca na podpis. Otworzył ulubione pióro szefa, leżące na biurku i podał mu je. – Przyniosłem te dokumenty dla stoczni.
Bogacz błyskawicznie podpisał wszystkie trzy egzemplarze i zamknął pióro myśląc, że to koniec na dziś. Ponieważ sekretarz nie odchodził, zapytał.
- CoÅ› jeszcze?
- Czy zechce się pan zapoznać z korespondencją?
- Nie... nie teraz.
- Rozumiem. Już nie przeszkadzam – sekretarz ukłonił się nieznacznie i chciał odejść.
- Poczekaj – przypomniał sobie, że przecież niedługo wyjeżdża. – Albo nie. Masz rację. Zajmę się tym za kilka dni, jak wrócę. Pamiętasz o rzeczach, jakie masz przez ten czas zrobić?
- Oczywiście. Wszystko wykonam dokładnie tak, jak należy – sekretarz był również jego prawą ręką w prowadzeniu interesów. Nadzwyczaj skrupulatny i zawsze dobrze poinformowany. Przez dziesięć lat pracy zdobył sobie duże zaufanie szefa.
Kiedy drzwi zamknęły się, otworzył kluczykiem jedną z szuflad swojego biurka. Na jej dnie spoczywało jedynie mała buteleczka, z gęstym płynem i listek z tabletkami. Wyjął je i postawił na blacie nie zamykając szuflady. Odkręcił buteleczkę i przechylił ją do ust. Równie szybko połknął tabletki, nie popijając ich niczym. Wrzucił lekarstwa z powrotem do szuflady i prędko ją zamknął. Nie chciał, żeby ktokolwiek dowiedział się o jego kłopotach zdrowotnych. Zaraz zaczęłyby krążyć wokół niego różne zachłanne sępy. Jego lekarz na szczęście był nad wyraz dyskretnym człowiekiem, w czym bardzo pomagały mu wysokie honoraria.
13.00
Odłożył książkę na półkę i spojrzał na zegar. Pierwsza po południu. W dzień powszedni wszyscy byliby jeszcze w pracy. Wtedy dopiero kilka minut po czwartej ulicę miasteczka zaludniali tubylcy. Po odpracowaniu swoich ośmiu godzin wracali na obiad do domu. Przezorne żony zaciągały ich do łóżka wiedząc, że gdy wrócą z baru nie będą miały z nich wielkiego pożytku. Zadowoleni, z dobrze spełnionego obowiązku, uśmiechnięci, odprężeni, siadali przy stoliku i zamawiali piwo.
Kapral nigdy nie mógł zrozumieć, jak będąc zdrowymi, mogą się pogodzić z tą okropną monotonią. Ech, gdyby nie ta przeklęta emerytura. I to w tym wieku.
Ludzie z miasteczka byli głównie zatrudnieni w miejscowej wytwórni wkładek do obuwia lub magistracie. Pozostali prowadzili niewielkie rodzinne interesy, tworząc małomiasteczkową klasę średnią. Ponad nimi, w hierarchii społecznej, był właściciel wytwórni wkładek. Nie spoufalał się z innymi i zazdrośnie chronił swojego syna przed zakusami córek sklepikarzy. Przy pierwszej okazji wysłał go do szkoły z internatem.
Dzisiaj była niedziela, którą wszyscy przykładnie święcili. Wrócili już z kościoła i teraz pewnie z zapałem pałaszowali wielki, tłusty i niezdrowy obiad. Zaraz potem wypiją coś na trawienie i utną sobie niedzielną, popołudniową drzemkę.
Wyjrzał jeszcze raz przez okno. Deszcz wcale nie ustawał, a nawet jakby przybrał na sile. Kropelki ze wściekłością uderzały w kamienny parapet, żłobiąc po środku maleńki rowek, którym spływał na ulicę i dalej, do miejskich kanałów.
Na rynek wjechał samochód. Zatrzymał się na środku placu, przodem do domu w którym mieszkał Kapral. Miał nieczytelną rejestrację. Pierwszą literą było B, pozostałe znaki zostały zachlapane błotem. Na pewno nietutejszy. Kapral nie mógł rozpoznać marki. Nie to nie był samochód z seryjnej produkcji. Mimo, że na pierwszy rzut oka nie różnił się tak bardzo od innych, był za szeroki zbyt masywny. Wyglądał trochę jak miniatura wozu pancernego.
Najpierw wysiadł sąsiad kierowcy, zaraz potem dwóch pasażerów z tylnich siedzeń. Wszyscy ubrani byli w jednakowe czarne płaszcze i kapelusze. Rozejrzeli się wokoło i jak na komendę ruszyli w stronę jego kamienicy. Wyglądali jak grupa zawodowych tancerzy, wykonując jednocześnie wszystkie ruchy. Lewą ręką przytrzymywali wysoko postawione kołnierze a prawą pilnowali aby ich głowy nie zostały pozbawione gustownego nakrycia. Mimo zamkniętych okien Kapralowi wydawało się, że słyszy ich równy, miarowy krok.
OdwróciÅ‚ siÄ™ w stronÄ™ mieszkania. Pięć po pierwszej. NiedÅ‚ugo jego gospodyni powinna przynieść mu obiad. WstrÄ™tne babsko. Od samego przyjazdu nie daje mu spokoju. CiÄ…gle przychodzi i zanudza go historiami o swoich dwóch mężach, gryzÄ…cych piach na tutejszym cmentarzu. Podobnie jak on ma sÅ‚abe serce i twierdzi, że to coÅ› musi znaczyć. A potem zawsze mówi: „Prawda, że dobrze siÄ™ trzymam, mimo, że mam już ...â€. Tu urywa i uÅ›miecha siÄ™ kokieteryjnie. Kapral wtedy ledwo siÄ™ powstrzymuje od tego, by nie powiedzieć: „Owszem trzymasz siÄ™ nieźle, ale puÅ›cić siÄ™ już nie możeszâ€. Szkoda mu jednak smacznych posiÅ‚ków, które wdowa serwuje mu regularnie. ZwÅ‚aszcza, że w tej mieÅ›cinie nie ma żadnej porzÄ…dnej knajpy. ZresztÄ…, przy jego emeryturze i tak nie byÅ‚oby go stać na jedzenie poza domem.
Na przeszywający dźwięk dzwonka Kapral wzdrygnął się. To pewnie ona. Chociaż nie. Wdowa zawsze puka. Wie, że ma słabe serce i nie chcę go przypadkiem przestraszyć. Ciekawe kto to? Spojrzał przez wizjer. Naprzeciwko jego drzwi stało trzech mężczyzn, których minutę wcześniej widział przez okno. Miny mieli śmiertelnie poważne. Zastygli w jednym miejscu i nie wykonywali najdrobniejszego ruchu. Uchylił ostrożnie drzwi.
- Kapral ...
- Tak to ja.
- Z ministerstwa – stojący najbliżej drzwi machnął mu przed oczami legitymacją, z której zdążył odczytać jedynie jego stopień. Tamten był pułkownikiem. – Czy możemy wejść?
- Tak – Kapral odsunął zasuwkę. Nieznajomi pewnym krokiem weszli, a raczej wmaszerowali, do środka. – Słucham panów.
- Mamy dla pana zadanie.
- Zadanie? Dla mnie? – Kapral zdziwiony podniósł brwi. – Jakie zadanie?
- To ściśle tajne. Musi się pan spakować i natychmiast pojechać z nami.
- Chwileczkę. Nie mogę tak nagle wyjechać. Muszę...
- Przecież mówiłem – głos pułkownika nie znosił sprzeciwu. – Wszystko jest ściśle tajne.
- A moje serce?
- Musimy zaryzykować. Ustaliliśmy, że jest pan jedynym człowiekiem, który może wykonać tę misję. Sam generał ...
- Więc to generał mnie polecił?
- Tak. To jego rozkaz.
Dźwięk ostatniego słowa pozbawił Kaprala resztek wątpliwości. Jak rozkaz to rozkaz. Wyjął spod łóżka walizkę i zaczął pakować do niej wszystkie najpotrzebniejsze rzeczy. Nie było tego dużo. Trochę bielizny na zmianę i kilka osobistych drobiazgów. Gdy miał zamykać wieko walizki usłyszeli ciche pukanie, które intensywniało i robiło się coraz głośniejsze. Przybysze drgnęli, ale żaden z nich nie okazał zdenerwowania.
- Kto to? – zapytał cicho pułkownik.
- To moja gospodyni. Przyniosła mi pewnie obiad – Kapral dopiął walizkę i ruszył w kierunku drzwi.
- Niech pan nie otwiera. Nie byłoby dobrze gdyby nas tu widziała.
- Jeśli nie otworzę to ona zaraz narobi strasznego rabanu. Wie o moim sercu i pomyśli, że miałem zawał.
- Niech pan więc weźmie od niej jedzenie i spróbuje się jej pozbyć
Kapral kiwnął głową i poszedł otworzyć drzwi.
- Och myślałam, że ci się coś stało – na twarzy wdowy rzeczywiście było widać niepokój. Wręczyła mu tacę z jedzeniem i zanim zdążył powiedzieć słowo, weszła do mieszkania. Chwytając się za serce oświadczyła – Tak się zdenerwowałam, że muszę usiąść. O! –widok obcych trochę ją speszył, lecz już po chwili rozsiadła się w fotelu. – Nie wiedziałam, że masz gości.
- Panowie przyjechali po mnie.
- Ty gdzieś wyjeżdżasz?
- Tak. Muszę być wieczorem w stolicy.
- Po co?
- Droga pani – pułkownik najwyraźniej uznał, że czas wkroczyć do akcji. – Gdzie i po co pan Kapral jedzie, musi być utrzymane w najściślejszej tajemnicy. Od tego zależy bezpieczeństwo naszego Państwa. Gdyby ktokolwiek się o tym dowiedział, nie mogę ręczyć za bezpieczeństwo nikogo z tu obecnych.
Choć w pokoju było pięć osób, wdowa nie miała wątpliwości, że ostatnie słowa dotyczyły właśnie jej. Chłodny i przenikliwy głos oficera sprawił, iż wzdrygnęła się mimo woli.
- Oczywiście. Rozumiem. Nikomu o tym nie powiem.
„Gówno prawda – pomyÅ›laÅ‚ Kapral. – Teraz siÄ™ boi, ale za kilka dni wypaple wszystko poÅ‚owie miasteczka. Nie przepuÅ›ci okazji, żeby siÄ™ pochwalić, jaki to ważny lokator u niej zamieszkaÅ‚. Zależy od niego bezpieczeÅ„stwo caÅ‚ego paÅ„stwa. Pewnie to nawet i lepiej, bo to wszystko wyglÄ…da bardzo podejrzanie. Może to zemsta lub kawaÅ‚, któregoÅ› z dawnych podwÅ‚adnych? Ale nie. Komu by siÄ™ chciaÅ‚o? Po tylu latach.â€
Pożegnał się z wdową. Prosiła, żeby na siebie uważał i napisał do niej czasem. Kapral jednak jej już nie słuchał. Myślami był przy nowej misji. Jeśli to duże zdanie, to może wróci na stałe do pracy. Wtedy pokaże tym wszystkim, którzy postawili na nim krzyżyk i pozbyli się z armii. Dopiero im zrzedną. Może nawet niektórzy będą musieli odejść do rezerwy.
Na dworze wciąż siąpił deszcz. Pułkownik szedł pierwszy, za nim Kapral, potem dwójka niemych osiłków. Kiedy wsiadł do samochodu, oficer zatrzasnął za nim drzwi.
13.35
Na korytarzu odezwały się kroki. To na pewno ona. Trzeba założyć maskę, żeby nic nie poznała. Usiadł z powrotem na krześle. Uśmiech.
- Dzień dobry tatusiu. Wszystko dobrze?
- Oczywiście. A czemu miałoby być inaczej?
- Przed chwilą mijałam twojego sekretarza. Powiedziałabym, że minę miał raczej nietęgą.
- Może boli go ząb? – próbował żartować. Czuł, że niespecjalnie mu to wyszło.– Chodź. Usiądź koło mnie.
Nie była do niego podobna, za to coraz bardziej przypominała portret wiszący na ścianie. Wysoka, zgrabna, krótko ostrzyżona brunetka o dumnym spojrzeniu i władczych, nie znoszących sprzeciwu, ruchach. Idealny obraz nieżyjącej już matki. Jeszcze kilka lat i ktoś mógłby pomyśleć, że to ona pozowała malarzowi. Usiadła na poręczy krzesła ojca i mocno przytuliła się do niego.
- Brak ci jej ciÄ…gle?
- Tak, to była wspaniała kobieta. Na szczęście zostawiła mi ciebie.
- Masz rację – pocałowała go w rękę. – Niedługo minie już 15 lat od chwili...
- To prawda – jego oczy odwróciły się do przeszłości i przestały widzieć teraźniejszość. – Pamiętam jak strasznie płakałaś na jej pogrzebie.
- Też to pamiętam. Wtedy ostatni raz widziałam siostrę mamy z córeczką.
- I bardzo dobrze – bogacz ponownie znalazł się w pokoju a jego twarz zrobiła się surowa i nieprzyjemna. – Nie ma czego żałować.
- Cały czas obwiniasz ją o jej śmierć?
- Tak.
Dziewczyna wstała z poręczy krzesła i podeszła bliżej do obrazu. Uśmiechnęła się do niego. Sama co dzień zauważała, w lusterku, jak jej rysy stają się coraz bardziej rysami jej matki.
- Podobna córeczka cioci też była do mnie bardzo podobna?
- Podobno. W końcu jej i twoja matka były bliźniczkami. Ale ja widziałem ją tylko raz, na tym pogrzebie i nie przyglądałem się jej zbyt uważnie. Czemu cię to tak nagle interesuję?
- Moja koleżanka twierdziła, że widziała gdzieś ostatnio bardzo podobną do mnie osobę.
- Gdzie? – wyraźnie się zaniepokoił.
- Gdzieś w górach. Zresztą nieważne – odwróciła się od obrazu. – Przyszłam się pożegnać.
- Więc jednak wypływacie?
- Tak. Jutro z samego rana.
- Że też wam się chcę w taka pogodę. Brrr... – wzdrygnął się na samą myśl o lodowatej wodzie smagającej żeglarzy.
- Jesteśmy starymi wilkami morskimi i nie straszne nam żadne wichury ani burze.
- Wiem, ale bojÄ™ siÄ™ o ciebie
- Będziemy się trzymać niedaleko od brzegu. A propos brzegu. – wyjęła z torebki dyktafon, podstawiła ojcu pod nos i poprosiła – Krzyknij : Ahoj, tam na brzegu!
- Po co?
- Zawsze tak robiłeś gdy wypływaliśmy razem w rejs – wcisnęła klawisz nagrywania. – Chcę to puścić przez megafon, żeby było jak dawniej.
- Daj spokój – próbował się wymigać. – Przecież dzisiaj wypływasz ze swoimi przyjaciółmi.
- Niech wiedzą kto jest prawdziwym kapitanem tego okrętu. Proszę cię tatku – uśmiechnęła się tak słodko, że żaden mężczyzna nie byłby w stanie jej odmówić. Bogacz zrezygnowany mruknął:
- Ahoj, tam na brzegu.
- Ciebie też jak twojego sekretarza, chyba boli ząb. Głośniej.
- Ahoj, tam na brzegu ! – powtórzył bez większego entuzjamu.
- No trudno. – mruknęła zrezygnowana. – wyłączyła dyktafon i schowała go z powrotem do torebki. – Niech już będzie
- Kiedy wracacie?
- Za jakiś tydzień.
- Uważaj na siebie.
- Dobrze tatku. Pa – ruszyła w stronę drzwi.
- Aha, jeszcze jedno. Jeśli zobaczysz mojego kierowcę, powiedz mu, że zaraz wyjeżdżamy.
- Przecież dałeś mu dzisiaj wolne.
- Jak to? – uniósł brwi ze zdziwienia.
- Widziałam go jak wyjeżdżał na ryby. Mówił, że dzisiaj nie pracuję.
- Cholerny obibok. Po prostu myślał, że w taką pogodę, w niedzielę, nigdzie nie będę się ruszał.
- Możesz jechać samochodem ze swoim ochroniarzem. On też jest bardzo dobrym kierowcą.
- Nie, nie mogę – odwrócił się szybko w stronę okna.
- Tatku, ty coÅ› przede mnÄ… ukrywasz.
- Ależ skąd – zbliżył twarz do szyby, żeby nie mogła jej zobaczyć. Była jedyną osobą, przed którą nie potrafił udawać.
- Przecież widzę. Nie denerwuj mnie – przytuliła się do jego pleców.
Westchnął ciężko. Zawsze starał się odciążać ją od ziemskich kłopotów, bo uważał, że nie potrafi sobie z nimi radzić. Nawet w testamencie zapisał jedynie, że po jego śmierci, będzie otrzymywała połowę dochodów z jego holdingu, ale zarząd nad nim miał sprawować ktoś inny.
- Nie mogę ci na razie powiedzieć.
- Ale kiedyÅ› to zrobisz?
- Tak, kiedyś tak. – gdyby mógł jej to powiedzieć, nie musiałby nic robić.
Ktoś delikatnie zapukał. Szczęściarz odwrócił się i zobaczył w drzwiach swojego sekretarza.
- Przepraszam, ale już druga a ja nie mogę znaleźć kierowcy.
- Ten bałwan pojechał na ryby. Zwolnisz go gdy wróci.
- Nie denerwuj siÄ™ tatku. Daj mu jeszcze jednÄ… szansÄ™.
- Nie można...
- Proszę. Za to ja odwiozę cię gdzie zechcesz i o nic nie będę już więcej cię pytać.
- Dobrze – powiedział niemal bez zastanowienia. Za luksus jaki ofiarowała mu córka gotów był zatrudnić nawet dwóch nowych kierowców. – Chodźmy.
Ubrali się i wyszli przed dom. Z nieba wciąż lały się strugi deszczu, a kałuże zamieniały się w małe jeziorka.
- Zabrałaś wszystko?
- Oczywiście tatku. Wskakuj – otworzyła drzwi samochodu.
18.15
Jego samochód wpadł w poślizg i mało nie wleciał do rowu. Na szczęście był zbyt doświadczonym kierowcą i w ostatniej chwili odbił na środek jezdni. Przez kilka sekund uspokajał się, biorąc głębokie oddechy. Wrzucił bieg i ruszył do przodu. Już po paru metrach poczuł jednak, że złapał gumę. Zmieniać koło w taką pogodę, to pewne przeziębienie. Ale swój telefon komórkowy zostawił w domu, a poza tym trudno liczyć, że ktoś będzie przejeżdżał tędy wieczorem. Ten kilkunastokilometrowy odcinek drogi pokonywał dość często i prawie nigdy nikogo nie mijał. Na oczekiwaniu mógł spędzić równie dobrze dwie godziny a i tak jadący samochód mógł się nie zatrzymać, bo pora i miejsce do tego nie zachęcały. Nie miał wyjścia. Mógł mieć tylko nadzieję, że w jego domku, znajdującym się na końcu szosy, czeka na niego jeszcze piękna blondynka, która zostawił tam rano i ogrzeje go po powrocie.
Wysiadł energicznie na asfalt. Zaraz jednak opadły mu ręce. Poszła nie jedna lecz dwie ... nie, trzy gumy! Nienaruszona została tylko prawa tylna. A niech to wszyscy diabli ! Przyjdzie mu pewnie spędzić całą noc w ciasnym wnętrzu jego sportowego wozu. W promieniu paru kilometrów było jedynie kilka domów wieśniaków. Wprawdzie nie odmówiono by mu raczej gościny, ale ponieważ kiedyś przyprawił ich gospodarzom rogi, wolał z niej nie korzystać.
Bezradnie rozejrzaÅ‚ siÄ™ dookoÅ‚a i już miaÅ‚ wsiąść z powrotem do samochodu, gdy nagle, w odlegÅ‚oÅ›ci parudziesiÄ™ciu metrów, zobaczyÅ‚ tablicÄ™. StaÅ‚a przy drodze i coÅ› byÅ‚o na niej napisane, lecz z tej odlegÅ‚oÅ›ci nie mógÅ‚ zobaczyć, co. PodszedÅ‚ bliżej i przeczytaÅ‚: „BAR ZAPRASZA. ÅšNIADANIA, OBIADY KOLACJE. 500 METRÓW W LEWOâ€. StrzaÅ‚ka. SpojrzaÅ‚ odruchowo w tamtÄ… stronÄ™, ale nic nie byÅ‚o widać.
„Pewnie jest za tą górką – pomyślał. – A swoją drogą to dziwne. Mógłbym przysiąc, że jeszcze rano tej tablicy tu nie było. Po za tym komu by się opłacało na tym pustkowiu cokolwiek otwierać? Do najbliższej autostrady 50 kilometrów, wkoło ludzi jak na lekarstwo. Chyba, że ... no tak.†Gdzieś słyszał, że mają tu podobno wybudować jakąś fabrykę, która, z jakichś względów, musi być oddalona od ludzkich siedzib. Ktoś widocznie musiał mieć pewność i chcę zrobić na tym interes.
Wrócił do samochodu i wyjął ze schowka latarkę i kopertę, z którą nigdy się nie rozstawał. Schował ją do wewnętrznej kieszeni marynarki i dokładnie pozamykał drzwi.
18.20
Spodziewana odsiecz nie nadchodziła szybko, więc próbował ją ponaglić. Nikt jednak więcej nie odebrał jego telefonu i tylko automatyczna sekratarka prosiła o zostawienie wiadomości. Spędził w tej kawiarni cały dzień, wypijajać kilka kaw, herbat, zjadając mnóstwo ciasteczek, który były jedynym w niej pożywieniem.
MiaÅ‚ dużo czasu, żeby myÅ›leć po o swoich “wielbicielachâ€, którzy tak intensywnie go szukali. Uparta i mÅ›ciwa hoÅ‚ota. I na dodatek beznadziejnie gÅ‚upia, bo kto inny uwierzyÅ‚by w jego kosmicznÄ… moc?
I pomyśleć, że kiedyś wszyscy oni byli jego wyznawcami. Zwracali się do niego niemal z boską czcią, oddając cały swój ziemski dobytek. Był Prorokiem, który miał ich wyzwolić od trosk, prowadząc wprost do nieba.
A jeszcze ci faceci. Na pewno nie należą do stowarzyszenia. Od razu widać, że to zawodowcy. Ich zimne i opanowane twarze nie wyrażają odrobiny zdenerwowania, kiedy udaje mu się po raz kolejny uciec. Czasem ma nawet wrażenie, że widzi na nich coś w rodzaju uśmiechu. Gdyby go mieli zabić, już na pewno dawno by to zrobili. Ale oni maja go tylko schwytać.
Deszcz zaczął przybierać na sile. Krople z wściekłością kamikadze uderzały w szybę, spływając po niej powoli, jakby konając. Mogłoby się wydawać, że Prorok bezmyślnie wpatruje się w ulicę, kontemplują jej pustkę. To było jednak złudzenie. Każdy jego zmysł pracował na najwyższych obrotach i nic nie uszło jego uwadze. Nawet to, że jeden z gości przypatrywał mu się sponad gazety, co wytrąciło go trochę z równowagi. Nie dał jednak tego po sobie poznać.
Z pozornego marazmu wyrwał go samochód, który podjechał pod drzwi kawiarni. Próbował poznać, co to za marka, ale nie udało mu się to. Nie, to nie był samochód z seryjnej produkcji. Mimo, że na pierwszy rzut oka nie różnił się od innych, był za długi, zbyt masywny.
„Nigdy takim po mnie nie przyjeżdżali†przemknęło mu przez głowę. Zwykle były to popularne, nie rzucające się w oczy auta. To pewnie przez tę kampanię jego obrońca musiał skorzystać z jakiś innych służb, bo jego własne zajęte były zdobywaniem dowodów na kontrkandydatów. Swoja drogą, nie byłoby źle, gdyby wygrał te wybory. Mógłby go ułaskawić i dać mu jakąś stałą ochronę.
Prorok dopił kawę i ruszył do drzwi. Nie miał wątpliwości, że samochód przyjechał po niego. Wyszedł na zewnątrz. Wtedy z auta wysiadł rosły mężczyzna. Był ubrany w czarny płaszcz i kapelusz. Jedną ręką przytrzymywał swoje gustowne nakrycie głowy, drugą otworzył tylne drzwi
- Nareszcie jesteście. Dlaczego to tak długo trwało? Złapaliście gumę, czy co? – pochylił głowę i wsiadł do samochodu.
Mężczyzna skinął głową komuś w kawiarni i zatrzasnął drzwi samochodu.
18.30
Bar rzeczywiście był schowany za górką. Piętrowy, dosyć jasno oświetlony, nie odbiegał standardem od innych przydrożnych zajazdów. W środku siedziało kilku mężczyzn, popijających piwo. Za kontuarem stała barmanka, która jak każdy przedstawiciel tego fachu grający w filmie, pracowicie wycierała szklaneczki. Jego wejście nie wzbudziło specjalnego zainteresowania.
- SÅ‚ucham?
- PoproszÄ™ szkockÄ….
- Z lodem?
- Bez. Sam jestem wystarczajÄ…co lodowaty.
„DowcipniÅ› siÄ™ znalazÅ‚â€. Musi tu już sterczeć przez niego drugÄ… noc z kolei, podczas gdy jej chÅ‚opak pewnie to wykorzystuje i zabawia siÄ™ z jakÄ…Å› lalÄ…. Poza tym miaÅ‚a nadziejÄ™, że bÄ™dzie przystojniejszy. Tak o nim mówili. Przystojniak. A tymczasem jest raczej przeciÄ™tny. Gdyby nie solidny zarobek, nigdy by siÄ™ na to nie zgodziÅ‚a. NalaÅ‚a z butelki odrobinÄ™ bursztynowego napoju i postawiÅ‚am przed nim szklankÄ™.
- Czy mogę zadzwonić? Chciałbym ...
- Telefon jest zepsuty. Wczoraj była burza.
- A to pech. Właśnie złapałem gumę i chciałem wezwać pomoc drogową. Widać, że będę musiał poczekać do rana.
- Bar jest czynny tylko do dwunastej.
- Chyba mnie pani nie wyrzuci na taki ziąb – uśmiechnął się szelmowsko.
Nie doczekał się na odpowiedź, bo do baru wszedł kolejny gość. Jego twarz wyglądała znajomo, ale po chwili uznał, że to złudzenie. Był wysoki, miał długie jasno blond włosy. Nogi sięgały mu do samej szyi, co nietrudno było zauważyć, gdyż przykrywała je tylko minispódniczka.
„Może to jednak nie bÄ™dzie caÅ‚kiem stracony dzieÅ„â€. SpojrzaÅ‚ w lustro stojÄ…ce za rzÄ™dem butelek. ByÅ‚ przemokniÄ™ty i nie wyglÄ…daÅ‚ najlepiej, ale przecież nie z powodu urody dano mu ten przydomek. Przystojniak. Tak naprawdÄ™ nie byÅ‚ przystojny. UmiaÅ‚ jednak piÄ™knie mówić. Kilkoma sÅ‚owami potrafiÅ‚ wyczarować przed oczami kobiet Å›wiat, za którym tÄ™skniÅ‚y. Choć nie nazywaÅ‚ niczego po imieniu, to stara panna widziaÅ‚a Å›lubny kobierzec, maÅ‚olata wspaniaÅ‚Ä… dorosÅ‚ość, znudzona mężatka szalony romans.
- Chciałabym zadzwonić.
- No, to mamy ten sam problem – odpowiedział wesoło, choć poprzednie słowa nie były skierowane do niego. – Niestety, telefon nie działa.
- Czy to prawda? – spytała barmanki.
- Tak. Wczoraj była burza, zerwała przewody i przewróciła przekaźnik sieci komórkowej.
- A już myślalam, że zepsuł się mój aprat.
- Raczej nie. W promieniu pięćdziesięciu kilometrów nie działa pewnie żadna komórka.
- Dlaczego mi pani nie wierzy?
- Bo wygląda pan na podrywacza – ucięła krótko i usiadła przy najbliższym stoliku. Zauważył, że była bardzo zmęczona. Miała podkrążone oczy, a jej ruchy były bardzo spowolnione. Nad czymś się zastanawiała. Wreszcie wstała i podeszła z powrotem do kontuaru.
- Przepraszam, czy mógłby mnie ktoś stąd odwieźć? Mam samochód i potrzebuję tylko kierowcy. Jechałam przez pięć godzin i nie mam już siły. Dobrze zapłacę.
- Może się pani przespać w pokoju na górze.
- Niestety, obiecałam rodzicom, że będę w domu przed północą. Nie chcę żeby się martwili.
- Przykro mi, ale oprócz mnie został tylko szef.
- Więc może on?
- Jeździł przez cały dzień, żeby w końcu można było postawić tę tablicę, przy drodze. Położył się dopiero godzinę temu i kazał, żeby nie budzić go aż do rana.
Dziewczyna spojrzała w głąb sali, na siedzących tam mężczyzn. Ich ruchy były coraz bardziej nieskoordynowane. Raczej bełkotali, niż mówili, a dłuższe słowa urywały im się wpół, nie mogąc wydostać się spomiędzy ich warg. Zaraz po nich słychać było jakieś sążniste przekleństwa. Żaden z nich nie nadawał się do prowadzenia rozmowy, nie mówiąc o samochodzie.
- Może pani skorzysta z moich usług? – odwróciła się, gdy to powiedział. Kiedy zobaczyła jego szklankę szybko dodał – To dopiero pierwszy.
- Nie wiem czy powinnam – wahała się. – Co pan właściwie tu robi? – spytała nagle.
- Złapałem gumę paręset metrów stąd. Mogła pani widzieć mój samochód.
- Ten czerwony?
- Czyżby stało ich tam więcej? – zrobił zdziwioną minę. Uśmiechnęła, ale z jej twarzy nie znikła niepewność.
- Nie wiem, czy powinnam – powtórzyła.
- Skoro jest pani takim dobrym psychologiem i od razu rozpoznała pani we mnie podrywacza, musi pani również wiedzieć, że rozwiązania siłowe mnie nie interesują.
Popatrzyła na niego uważnie.
- Dobrze. Chodźmy.
Przez chwilę się zastanawiał, czy w podjęciu decyzji pomógł jej bardziej brak wyjścia, czy może coś innego. Zapłacił barmance i ruszył za dziewczyną. Mężczyźni przy stolikach coś poszeptali i zaśmiali się nieprzyjemnie.
- Åadny samochód – gwizdnÄ…Å‚ z podziwu gdy wyszli na zewnÄ…trz. – To pani, czy rodziców?
- Mój. Kluczyki są w stacyjce.
Usiadł za kierownicą. Zapiął pasy, zapalił silnik i zwolnił ręczny hamulec. Przy szosie zapytał:
- Gdzie teraz?
- W lewo.
- A potem?
- Potem też panu powiem.
Jechali, nie odzywając się do siebie. W pierwszej chwili chciał skręcić do swojego domu, ale zrezygnował z tego pomysłu. Przede wszystkim nie wiedział ,czy dom jest już pusty. Poza tym jego nowa znajoma wymagała raczej czegoś innego, niż romantyczna kolacja przy kominku. Tu trzeba było kilku „przypadkowych†spotkań, przy teoretycznym braku zainteresowania. Tak, wyglądała zdecydowanie na typ, na którym zachwyty nie robią zdecydowanie najmniejszego wrażenia. Dopiero ich brak może spowodować odpowiednią reakcję. Przybrał więc obojętną minę i postanowił więcej nie patrzeć na jej nogi, w tej pozycji całkowicie odsłonięte.
- Teraz w prawo.
Posłusznie skręcił kierownicą.
- Nie jest pani zbyt rozmowna.
- Drogi panie – wzięła głębszy oddech. – Jestem niezmiernie wdzięczna, za przysługę jaką pan mi wyświadcza. Jednak uodporniłam się dawno na urok pięknych słówek, którymi chce mnie pan uraczyć i nawet nie mam ochoty ich słuchać. W lewo.
Reszta drogi upÅ‚ynęła w milczeniu, nie liczÄ…c dwóch „w prawo†i jednego „w lewoâ€. Gdy dojechali do jakiejÅ› bramy, dziewczyna wyjęła pilota i otworzyÅ‚a jÄ…. Zaraz za niÄ… drogÄ™ zastÄ…piÅ‚ im barczysty strażnik. ZaÅ›wieciÅ‚ mu latarkÄ… prosto w oczy.
- Co jest, do cholery? – przesunął snop światła na dziewczynę. – Ach to pani... – w jego głosie słychać było zdziwienie, połączone z niedowierzaniem.
- Tak, to ja – odburknęła po raz pierwszy wypadając z roli panienki z dobrego domu. – No, jedź – rzuciła niecierpliwie do Przystojniaka.
Po paruset metrach dotarli pod dom a raczej pałacyk. Choć było dobrze po północy, paliły się w nim wszystkie światła. Przed budynkiem stało dwóch mężczyzn w długich płaszczach. Po chwili dołączył do nich trzeci.
- Widzę, że rodzice wysłali eskortę po panią – zażartował. – Czy jaśnie panienka rozkaże odstawić konia do stajni?
- Niech się pan nie zgrywa – otworzyła drzwi samochodu.