Ta witryna wykorzystuje pliki cookies do przechowywania informacji na Twoim komputerze. Bez nich strona nie będzie działała poprawnie. W każdym momencie możesz dokonać zmiany ustawień dotyczących cookies.
40203 osoby czytały to 542733 razy. Teraz są 53 osoby
      53 użytkowników on-line
     Tekst ODCINEK 5
     był czytany 505 razy

ODCINEK 5

   ZawiaÅ‚­Å‚o spoj­rzaÅ‚ ze zÅ‚o­Å›ciÄ… na tekst sce­na­riu­sza. Znów mu to zro­bi­li. Znów nie po­sÅ‚u­cha­li jego proÅ›­by! Pięć, a na­wet sześć, li­ni­jek w każ­dej kwe­stii! A prze­cież on ma już po­nad sześć­dzie­siÄ…t lat. W tym wie­ku cięż­ko jest za­pa­miÄ™­tać tak dÅ‚u­gie kwe­stie! Czy oni tego nie ro­zu­mie­jÄ…?! Po­win­ni ba­zo­wać na jego ogrom­nym do­Å›wiad­cze­niu ak­tor­skim, jego wspa­nia­Å‚ej twa­rzy prze­ora­nej bruz­da­mi te­goż do­Å›wiad­cze­nia. Prze­cież moż­na by wy­rzu­cić wiÄ™k­szość tego tek­stu, a on by to za­graÅ‚ wie­le zna­czÄ…­cÄ… minÄ…!
   W do­dat­ku te dia­lo­gi ta­kie drew­nia­ne, ko­stro­pa­te. W usta to le­d­wie wcho­dzi, a wyjść to już nie bar­dzo ma jak! A póź­niej te w po­Å›pie­chu źle na­pi­sa­ne dia­lo­gitrze­ba bÅ‚y­ska­wicz­nie na­gry­wać. Prze­cież z tego nie może wyjść nic do­bre­go! Jak po­tem wi­dziaÅ‚ sie­bie na ekra­nie te­le­wi­zo­ra, to le­d­wie mógÅ‚ na to pa­trzeć. I zu­peÅ‚­nie nie ro­zu­miaÅ‚, jak kto­kol­wiek to może oglÄ…­dać. Lu­dziom to chy­ba siÄ™ już cza­sem nie chce na­wet siÄ™­gnąć po pi­lo­ta, żeby zmie­nić ka­naÅ‚ na ja­kiÅ› przy­zwo­ity za­gra­nicz­ny film.
   Wes­tchnÄ…Å‚ cięż­ko, wziÄ…Å‚ kart­kÄ™ ze sce­na­riu­szem i za­czÄ…Å‚ siÄ™ go uczyć.
   – Niech pani bÄ™­dzie do­brej my­Å›li. My, le­ka­rze, sta­ra­my siÄ™ o to za­wsze. Do­bra myÅ›l nas za­wsze po­cie­sza. Dla­te­go zro­biÄ™ wszyst­ko, co w mo­jej mocy… – Za­wiaÅ‚­Å‚o wzniósÅ‚ bÅ‚a­gal­nie oczy do góry. – Je­zus Ma­ria, a co ro­bie­nie wszyst­kie­go co w mocy ma wspól­ne­go z do­brÄ… my­Å›lÄ…?! A co ona mi od­po­wia­da? – prze­krÄ™­ciÅ‚ kart­kÄ™ i spoj­rzaÅ‚ na kwe­stiÄ™ part­ner­ki. – BÄ™dÄ™ do­brze my­Å›la­Å‚a o pana mocy… Li­to­Å›ci! To siÄ™ wca­le nie Å‚Ä…­czy! – wÅ›cie­kÅ‚y rzu­ciÅ‚ sce­na­riusz na pod­Å‚o­gÄ™ bez naj­mniej­szej ocho­ty przy­dep­niÄ™­cia go w celu za­po­bie­Å¼e­nia zÅ‚e­mu ome­no­wi, co byÅ‚o prze­cież sta­rym ak­tor­skim zwy­cza­jem. – Niech dia­bli we­zmÄ… tÄ™ caÅ‚Ä… te­le­no­we­lÄ™! – za­grzmiaÅ‚.
   Jak on tu mógÅ‚ tyle wy­trzy­mać?! Ale na szczÄ™­Å›cie nad­cho­dzÄ… Mie­cze Grun­wal­du. Już do nie­go dzwo­ni­li z pro­duk­cji, żeby spraw­dzić, czy nadal jest za­in­te­re­so­wa­ny rolÄ… bez­li­to­sne­go pol­skie­go ry­ce­rza, Czci­bo­ra. Cze­kaÅ‚ na ten te­le­fon. Od sa­me­go po­czÄ…t­ku uwa­Å¼aÅ‚, że po­wi­nien do­stać tÄ™ rolÄ™, a ten No­skow­ski na niÄ… nie za­sÅ‚u­Å¼yÅ‚.
   Jed­nak gdy te­raz za­dzwo­ni­li z pro­duk­cji Mie­czy Grun­wal­du, nie zgo­dziÅ‚ siÄ™ od razu. Po­pro­siÅ‚ o przy­sÅ‚a­nie wstÄ™p­nej ka­len­da­rzów­ki, żeby po­rów­nać jÄ… ze swo­im ter­mi­na­rzem. Po­tem, gdy za­te­le­fo­no­wa­li po­now­nie, po­wie­dziaÅ‚, że nie­ste­ty cięż­ko mu bÄ™­dzie zna­leźć czas. No, ale dla do­bra „tej wspa­nia­Å‚ej pol­sko-nie­miec­kiej ko­pro­duk­cji” mógÅ‚­by spró­bo­wać coÅ› so­bie po­prze­sta­wiać.
   Mu­siaÅ‚ ode­grać tÄ™ ko­me­diÄ™, żeby nie pró­bo­wa­li ne­go­cjo­wać jego ho­no­ra­rium. Choć tak na­praw­dÄ™ nie mógÅ‚ siÄ™ do­cze­kać do­gra­nia ostat­nich szcze­gó­Å‚ów i chwi­li, gdy pad­nie pierw­szy klaps na pla­nie Mie­czy Grun­wal­du. Już od daw­na cze­kaÅ‚ na rolÄ™ ja­kie­goÅ› szwarc­cha­rak­te­ru, któ­ra po­mo­Å¼e mu wy­ka­zać siÄ™ peÅ‚­niÄ… ak­tor­skie­go kunsz­tu. Tam samÄ… mi­mi­kÄ… po­ka­Å¼e ze­psu­cie Å›re­dnio­wiecz­ne­go rÄ™­baj­Å‚y.
   I po­my­Å›leć, że gdy­by nie Å›mierć ko­le­gi, to zo­staÅ‚­by nie­szczÄ™­Å›li­wie po­zba­wio­ny tej szan­sy. Jest jed­nak spra­wie­dli­wość na tym Å›wie­cie, cho­ciaż cza­sem trze­ba jej po­móc. A on od po­czÄ…t­ku aż do koÅ„­ca ro­biÅ‚ wszyst­ko, żeby nie zo­sta­wić spra­wie­dli­wo­Å›ci sa­mej ze Å›le­pym lo­sem. I wy­trwa­le dÄ…­Å¼yÅ‚ do tego, aby osiÄ…­gnąć suk­ces. I te­raz wy­da­waÅ‚ siÄ™ już być tego bar­dzo bli­ski. Zbyt do­brze jed­nak znaÅ‚ re­alia bran­Å¼y i wie­dziaÅ‚, że z od­trÄ…­bie­niem osta­tecz­ne­go suk­ce­su musi jesz­cze za­cze­kać.
   Ale kie­dy już wszyst­ko bÄ™­dzie na bank za­kle­pa­ne i pod­pi­sa­ne, to wte­dy im tu wszyst­kim po­ka­Å¼e. Weź­mie wte­dy do rÄ™ki sce­na­riusz, taki sam jak ten, któ­ry leży pod jego no­ga­mi. Weź­mie i rzu­ci go pro­sto w twarz temu Ko­kosz­ce. Ale te­raz musi go po­zbie­rać, bo idzie re­Å¼y­ser.
   – Co to siÄ™ sta­Å‚o, mi­strzu? – za­py­taÅ‚ Ku­liÅ„­ski, wi­dzÄ…c ZawiaÅ‚­Å‚Ä™ zbie­ra­jÄ…­ce­go kart­ki z pod­Å‚o­gi.
   – Za­my­Å›li­Å‚em siÄ™ i tak mi wy­padÅ‚ ja­koÅ› z rÄ™ki. Oczy­wi­Å›cie przy­dep­nÄ…­Å‚em, wiÄ™c nie ma oba­wy, żeby coÅ› siÄ™ za­pe­szy­Å‚o – uÅ›miech­nÄ…Å‚ siÄ™, pro­stu­jÄ…c.
   – Ale Å›wiet­ny ten sce­na­riusz, praw­da? – Ku­liÅ„­ski po­ka­zaÅ‚ ge­stem gÅ‚o­wy na trzy­ma­ny już przez Za­wiaÅ‚­Å‚Ä™ w rÄ™ce tekst.
   – Ab­so­lut­nie do­sko­na­Å‚y. Lu­dzie siÄ™ po­pÅ‚a­czÄ… przed te­le­wi­zo­ra­mi jak nic.
   – To jest za­da­nie na­sze­go se­ria­lu. Wzru­szać, wzru­szać i jesz­cze raz wzru­szać. No i mam zna­ko­mi­te po­my­sÅ‚y na in­sce­ni­za­cjÄ™.
   – Już siÄ™ nie mogÄ™ do­cze­kać, kie­dy bÄ™­dzie­my to krÄ™­cić.
   – Za póÅ‚ go­dzin­ki za­czy­na­my. Ja jesz­cze pój­dÄ™ coÅ› prze­kÄ…­sić – Ku­liÅ„­ski od­wró­ciÅ‚ siÄ™. Za­nim jed­nak ru­szyÅ‚ w stro­nÄ™ bus­ba­ru, gdzie wy­da­wa­no po­siÅ‚­ki dla osób pra­cu­jÄ…­cych na pla­nie, zdÄ…­Å¼yÅ‚ po­my­Å›leć:„Boże, co za ma­toÅ‚. Zero po­jÄ™­cia o tym, co to jest do­bry tekst. Do­staÅ‚­by jesz­cze gor­sze gów­no i by piaÅ‚ z za­chwy­tu, żeby mu tyl­ko za dzieÅ„ zdjÄ™­cio­wy za­pÅ‚a­ci­li. Cza­sem to mam ich wszyst­kich ocho­tÄ™ za­mor­do­wać! Zro­biÅ‚­bym to, jak mi Bóg miÅ‚y, gdy­by po­zwo­li­li mi po­tem wy­cho­dzić z wiÄ™­zie­nia na prze­pust­ki i na­krÄ™­cić o tym ja­kiÅ› hor­ror albo kry­mi­naÅ‚!”
   Za­wiaÅ‚­Å‚o rów­nież nie po­zo­sta­waÅ‚ w my­Å›lach dÅ‚uż­ny Ku­liÅ„­skie­mu, wy­kli­na­jÄ…c go od bez­ta­len­ci. Nie si­liÅ‚ siÄ™ przy tym na fi­ne­zjÄ™ i do ob­ra­Å¼a­nia re­Å¼y­se­ra uży­waÅ‚ sÅ‚ów po­wszech­nie uzna­wa­nych za wul­gar­ne, z któ­rych do za­cy­to­wa­nia nada­wa­Å‚y siÄ™ je­dy­nie spój­ni­ki. A po­nie­waż au­tor nie prze­pa­da za wul­ga­ry­zma­mi w li­te­ra­tu­rze i sta­ra siÄ™ ich uży­wać je­dy­nie na za­sa­dzie wy­jÄ…t­ku, przej­dzie od razu do ciÄ…­gu dal­sze­go tego, co roz­brzmie­wa­Å‚o w my­Å›lach wy­bit­ne­go ak­to­ra.
   „Boże, żeby tyl­ko te Mie­cze Grun­wal­du jak naj­szyb­ciej wy­pa­li­Å‚y! Może po nich do­sta­nÄ™ parÄ™ za­gra­nicz­nych pro­po­zy­cji? Prze­cież daw­niej spo­ro gry­wa­Å‚em w cze­cho­sÅ‚o­wac­kich fil­mach. Cho­ciaż może to i le­piej, żeby pro­duk­cja nie za­czÄ™­Å‚a siÄ™ zbyt szyb­ko? Te­raz ktoÅ› jesz­cze mógÅ‚­by za bar­dzo sko­ja­rzyć tÄ™ spra­wÄ™ ze Å›mier­ciÄ… No­skow­skie­go. Wy­star­czy już, że ta lar­wa Se­ra­fiÅ„­ska szcze­ka na pra­wo i lewo, że to ja go za­bi­Å‚em. MógÅ‚­by tÄ™ babÄ™ szlag tra­fić, żeby do­Å‚Ä…­czy­Å‚a do swo­je­go uko­cha­ne­go dok­to­ra Sta­sia! Cho­ciaż nie, wte­dy już wszy­scy by na pew­no uwa­Å¼a­li, że to ja ma­cza­Å‚em w tym pal­ce. Za­czÄ™­Å‚y­by siÄ™ ko­lej­ne py­ta­nia i po­li­cja mo­gÅ‚a­by siÄ™ do­wie­dzieć paru nie­po­trzeb­nych rze­czy, któ­rych im nie po­wie­dzia­Å‚em…”
    
   MÅ‚ody Bóg Sek­su z rÄ™­ko­ma za­rzu­co­ny­mi za gÅ‚o­wÄ™ uważ­nie lu­stro­waÅ‚ wnÄ™­trze swo­je­go chwi­lo­we­go miesz­ka­nia. CzuÅ‚, że żal mu je bÄ™­dzie nie­dÅ‚u­go opusz­czać. Ale cóż, takÄ… miaÅ‚ umo­wÄ™ z Jac­kiem. BÄ™­dzie tu miesz­kaÅ‚ przez dwa mie­siÄ…­ce, w trak­cie któ­rych za dnia bÄ™­dzie ro­bio­ny re­mont. Za to wie­czo­ry i noce na­le­Å¼a­Å‚y do nie­go. I Å›wiet­nie je wy­ko­rzy­sty­waÅ‚ przy po­mo­cy re­dak­tor Anny So­ba­ni. Dla­te­go, choć miej­sce to trud­no wciąż uznać za gu­stow­ne, byÅ‚o mu bar­dzo bli­skie. Każ­dy kÄ…t tego miesz­ka­nia ko­ja­rzyÅ‚ mu siÄ™ z tak mile spÄ™­dzo­ny­mi chwi­la­mi.
   – To wszyst­ko, co ci dali? – za­py­taÅ‚ Ja­cek, prze­glÄ…­da­jÄ…c do­ku­men­ty przy­nie­sio­ne przez BÅ‚a­Å¼e­ja.
   – Wszyst­ko – po­ki­waÅ‚ twier­dzÄ…­co gÅ‚o­wÄ… me­ce­nas Sa­ko­wicz. – CoÅ› ci to roz­ja­Å›ni­Å‚o w tej spra­wie?
   – Te­raz już je­stem pe­wien, że to nie Ko­kosz­ka. Nie byÅ‚ w sta­nie pil­no­wać pi­jÄ…­ce­go No­skow­skie­go.
   – Prze­cież sam przy­znaÅ‚, że caÅ‚y czas sie­dziaÅ‚ koÅ‚o nie­go.
   - Tak mu siÄ™ tyl­ko wy­da­wa­Å‚o. Ten fa­cet cier­pi na ADHD. Do­sÅ‚ow­nie nie jest w sta­nie wy­trzy­mać na­wet se­kun­dy w jed­nym miej­scu. Do tego uwa­Å¼a, że musi być za­wsze wszÄ™­dzie, bo bez nie­go ta caÅ‚a pro­duk­cja siÄ™ za­wa­li. Zresz­tÄ…, wy­star­czy zo­ba­czyć ze­zna­nia po­zo­sta­Å‚ych osób. WÅ‚a­Å›ci­wie każ­dy z nich mówi o tym, że roz­ma­wiaÅ‚ w tym cza­sie z Ko­kosz­kÄ…. Gdy­by zli­czyć to wszyst­ko, to pan pro­du­cent miaÅ‚ szan­sÄ™ spÄ™­dzić przy de­na­cie naj­wy­Å¼ej pięć mi­nut. A to za maÅ‚o, żeby przy­pil­no­wać No­skow­skie­go.
   – A mu­siaÅ‚ go aż tak pil­no­wać? Wy­star­czy, że po­sta­wiÅ‚ przy nim te trzy bu­tel­ki wód­ki i… tyle.
   – Nie, to za maÅ‚o. Za­wsze ktoÅ› mógÅ‚ przyjść z ja­kimÅ› in­nym al­ko­ho­lem. A zwy­kÅ‚y al­ko­hol ety­lo­wy dzia­Å‚a jak od­trut­ka na ten me­ty­lo­wy. Za­trud­nia en­zym od­po­wie­dzial­ny za prze­rób­kÄ™ i w ten spo­sób po­zwa­la zwy­czaj­nie wy­si­kać me­ta­nol. Dla­te­go na­wet je­den kie­li­szek do­brej wód­ki mógÅ‚­by zni­we­czyć caÅ‚y plan. Zresz­tÄ…, na­wet wla­nie w No­skow­skie­go li­tra me­ta­no­lu nie da­wa­Å‚o gwa­ran­cji jego Å›mier­ci. Do­dat­ko­wo zdo­by­cie ta­kiej ilo­Å›ci tego typu al­ko­ho­lu to też nie­Å‚a­twa spra­wa.
   – No co ty? Prze­cież tyle siÄ™ sÅ‚y­szy o me­ne­lach, któ­rzy siÄ™ za­tru­li me­ta­no­lem.
   – Ale tego nie chcie­li. Bo jak­by chcie­li, mie­li­by pro­blem, żeby go ku­pić, zwÅ‚asz­cza w wiÄ™k­szej ilo­Å›ci. Nie ma go na póÅ‚­kach w skle­pach. Zwy­kle tyl­ko che­mi­cy i far­ma­ceu­ci majÄ… do nie­go do­stÄ™p. W su­mie naj­pro­Å›ciej go wy­pro­du­ko­wać sa­me­mu.
   – Jak?
   – Za­wsze kil­ka pierw­szych kie­lisz­ków z ba­niacz­ka sa­mo­go­nu to czy­sty me­tyl. Jest cięż­szy od ety­lu, dla­te­go ska­pu­je z rur­ki na po­czÄ…t­ku.
   – Już pra­wie za­po­mnia­Å‚em, że by­Å‚eÅ› pry­mu­sem z che­mii. Zresz­tÄ…, jak ze wszyst­kie­go.
   – Nie ze wszyst­kie­go – Ja­cek odÅ‚o­Å¼yÅ‚ na bok ma­te­ria­Å‚y ze Å›ledz­twa. – Nasz wu­efi­sta uwa­Å¼aÅ‚ prze­cież, że wÅ‚a­Å›ci­wie je­stem nie­peÅ‚­no­spraw­ny…
   – Za to inni sÄ…­dzi­li, że jak nie bÄ™­dziesz ad­wo­ka­tem, to zo­sta­niesz pro­fe­so­rem.
   – Sam wi­dzisz, co war­te sÄ… ludz­kie prze­wi­dy­wa­nia – uÅ›miech­nÄ…Å‚ siÄ™ roz­ba­wio­ny Ja­cek. – Mia­Å‚em być kimÅ›, a tym­cza­sem zo­sta­Å‚em ab­so­lut­nie ni­kim. A we­dÅ‚ug mo­je­go taty go­rzej niż ni­kim, bo przez swo­je nowe, dziw­ne hob­by od­stra­szam klien­tów od jego kan­ce­la­rii.
   – Mój z ko­lei uwa­Å¼a, że sko­ro on nie miaÅ‚ po­wo­dze­nia u ko­biet, to na mnie rów­nież spa­dÅ‚a ta klÄ…­twa – prych­nÄ…Å‚ po­gar­dli­wie BÅ‚a­Å¼ej. – I nie chce wie­rzyć, że za­my­kam siÄ™ tu przed nim z ja­kÄ…Å› ko­bie­tÄ….
   – A wÅ‚a­Å›nie. Dzwo­ni­Å‚a do mnie klient­ka, czy już skoÅ„­czy­Å‚em re­mont tego miesz­ka­nia. Oba­wiam siÄ™, że za ja­kieÅ› trzy, czte­ry ty­go­dnie bÄ™­dziesz siÄ™ mu­siaÅ‚ stÄ…d wy­pro­wa­dzić.
   – Wiem, taka byÅ‚a umo­wa. Ale mam na­dzie­jÄ™, że na po­czÄ…­tek przy­gar­nie mnie Ania – uÅ›miech­nÄ…Å‚ siÄ™ cheÅ‚­pli­wie MÅ‚o­dy Bóg Sek­su, da­jÄ…c tym sa­mym do zro­zu­mie­nia, że on nie tyle ma na­dzie­jÄ™, ale że jest tego pe­wien.
   – Wiesz, BÅ‚a­Å¼ej… – Ja­cek szu­kaÅ‚ od­po­wied­nich sÅ‚ów – my­Å›lÄ™, że jed­nak po­wi­nie­neÅ› so­bie za­wcza­su po­szu­kać cze­goÅ› na sta­Å‚e do sa­mo­dziel­ne­go za­miesz­ka­nia.
   – Sta­ry, gdy­byÅ› sÅ‚y­szaÅ‚, co siÄ™ dzia­Å‚o w tych czte­rech Å›cia­nach – prych­nÄ…Å‚ Sa­ko­wicz ju­nior.
   – Ja nie wÄ…t­piÄ™, że do­ko­ny­wa­Å‚eÅ› cu­dów, ale Ania na ra­zie jesz­cze nie jest ko­bie­tÄ… to­le­ru­jÄ…­cÄ… dwie szczo­tecz­ki do zÄ™­bów w swo­jej Å‚a­zien­ce. Po­wi­nie­neÅ› dać jej tro­chÄ™ cza­su, żeby moc­niej przy­wy­kÅ‚a do pew­nych spraw.
   MÅ‚o­dy Bóg Sek­su prze­ko­na­ny o bÅ‚Ä™d­nym osÄ…­dzie przy­ja­cie­la chciaÅ‚ do­dać jesz­cze ja­kiÅ› dwu­znacz­ny bon mot, ale prze­szko­dziÅ‚ mu w tym dźwiÄ™k dzwon­ka. Od­zy­waÅ‚ siÄ™ on w spo­sób na­tar­czy­wy, wÅ‚ad­czy, nie­zno­szÄ…­cy sprze­ci­wu. Tak jak­by po­ga­niaÅ‚ znaj­du­jÄ…­cych siÄ™ we­wnÄ…trz miesz­ka­nia do otwar­cia drzwi.
   – Mia­Å‚a dziÅ› przyjść? – za­py­taÅ‚ Ja­cek.
   – Nie. Ale wi­dać stwier­dzi­Å‚a, że tej nocy nie wy­trzy­ma bez ma­Å‚e­go co nie­co. – MÅ‚o­dy Bóg Sek­su wstaÅ‚. – Nie chciaÅ‚­bym ciÄ™, broÅ„ Boże, wy­ga­niać, bo to w koÅ„­cu two­je miesz­ka­nie.
   – Ja­sne, już siÄ™ zbie­ram – Ja­cek pod­niósÅ‚ siÄ™ z ka­na­py, za­bie­ra­jÄ…c ze sobÄ… ma­te­ria­Å‚y. – Te na­gra­nia z pla­nu i fo­to­sy od­dam ci ju­tro.
   – Do­bra. MogÄ™ coÅ› jesz­cze dla cie­bie zro­bić w tej spra­wie? – za­py­taÅ‚ BÅ‚a­Å¼ej, kie­dy ru­szy­li do wyj­Å›cia.
   – Na ra­zie za­le­Å¼y mi tyl­ko na tym, że­byÅ› cza­sem pod­rzu­ciÅ‚ Ko­kosz­ce ja­kiÅ› ra­chu­nek ode mnie. Mam prze­czu­cie, że ta spra­wa po­ciÄ…­gnie za sobÄ… dużo kosz­tów.
   – Tak? Ja­kich?
   – Na po­czÄ…­tek wy­na­jÄ…­Å‚em po­kój w ho­te­lu i agen­cjÄ™ ochro­ny. W koÅ„­cu to spra­wa o mor­der­stwo.
   Po chwi­li obaj zna­leź­li siÄ™ już przy drzwiach. Sa­ko­wicz ju­nior na­wet nie spoj­rzaÅ‚, kto jest po ich dru­giej stro­nie. Otwo­rzyÅ‚ je, za­kÅ‚a­da­jÄ…c na twarz naj­bar­dziej ero­tycz­ny z ga­le­rii za­bój­czych uÅ›mie­chów MÅ‚o­de­go Boga Sek­su. Nie na dÅ‚u­go zresz­tÄ…, bo gdy uj­rzaÅ‚, kto stoi na ko­ry­ta­rzu, jego mina ule­gÅ‚a dia­me­tral­nej zmia­nie.
   – Ta… ta? – wy­du­kaÅ‚. – Co tata tu robi?
   – Jak to co? Prze­cież za­chÄ™­ca­Å‚eÅ› mnie sam, że­bym ciÄ™ od­wie­dziÅ‚ i zo­ba­czyÅ‚, z kim spÄ™­dzasz wie­czo­ry i noce. Ale po­nie­waż wi­dzÄ™ tu two­je­go przy­ja­cie­la, to chy­ba ra­czej nie mam szans na to, byÅ› przed­sta­wiÅ‚ mnie tej mÅ‚o­dej da­mie, któ­ra tu rze­ko­mo u cie­bie bywa.
   – Bo dziÅ› jej aku­rat nie ma…
   – Nie kom­pro­mi­tuj sie­bie i mnie – Sa­ko­wicz se­nior miaÅ‚ za­miar odejść, ale od­wró­ciÅ‚ siÄ™ z po­wro­tem w stro­nÄ™ syna. – I le­piej wra­caj do domu, za­miast ma­mić siÄ™ mrzon­ka­mi o swo­jej rze­ko­mej atrak­cyj­no­Å›ci.

Komentarze czytelników