Ta witryna wykorzystuje pliki cookies do przechowywania informacji na Twoim komputerze. Bez nich strona nie będzie działała poprawnie. W każdym momencie możesz dokonać zmiany ustawień dotyczących cookies.
40419 osoby czytały to 546905 razy. Teraz jest 1 osoba

ODCINEK 2

   Tego dnia Ja­cek obu­dziÅ‚ siÄ™ w miej­scu, w któ­rym naj­bar­dziej lu­biÅ‚ to ro­bić, czy­li we wÅ‚a­snym Å‚óż­ku. Ziew­nÄ…Å‚ i prze­ciÄ…­gnÄ…Å‚ siÄ™. Po­tem prze­krÄ™­ciÅ‚ siÄ™ na dru­gi bok, chcÄ…c przy­tu­lić oso­bÄ™, któ­rÄ… spo­dzie­waÅ‚ siÄ™ za­stać z tej stro­ny. Na­stÄ™p­nie, zdzi­wio­ny, że jest już w Å‚óż­ku sam, pod­niósÅ‚ siÄ™, opie­ra­jÄ…c na Å‚ok­ciach. Lu­stru­jÄ…c spoj­rze­niem po­kój, mru­Å¼yÅ‚ wciąż po­wie­ki nie­przy­zwy­cza­jo­ne do Å›wia­tÅ‚a. Na tle okna do­strzegÅ‚ po­spiesz­nie ubie­ra­jÄ…­cÄ… siÄ™ mÅ‚o­dÄ… ko­bie­tÄ™, któ­ra wy­da­wa­Å‚a siÄ™ nie­za­do­wo­lo­na z jego po­bud­ki.
– Już le­cisz? – za­py­taÅ‚ z nutÄ… roz­cza­ro­wa­nia w gÅ‚o­sie.
– Tro­chÄ™ siÄ™ spie­szÄ™ do re­dak­cji.
– Nie chcesz cze­goÅ› zjeść? – jego gÅ‚os byÅ‚ co­raz bar­dziej roz­Å¼a­lo­ny. – MogÄ™ zro­bić ja­jecz­ni­cÄ™ – za­pro­po­no­waÅ‚.
Ko­bie­ta spoj­rza­Å‚a na nie­go odro­bi­nÄ™ roz­cza­ro­wa­na. Wczo­raj nie wy­glÄ…­daÅ‚ na fa­ce­ta, dla któ­re­go pro­ble­mem może być fakt, że to bÄ™­dzie tyl­ko jed­no­ra­zo­we spo­tka­nie. Ba, od­nio­sÅ‚a na­wet wra­Å¼e­nie, że nie­zo­bo­wiÄ…­zu­jÄ…­ca for­ma zna­jo­mo­Å›ci jest ich obo­pól­nym pra­gnie­niem.
– By­Å‚eÅ› su­per, ale chy­ba so­bie nie ro­bi­Å‚eÅ› na­dziei na coÅ› wiÄ™­cej? – do­piÄ™­Å‚a ostat­ni gu­zik w swo­jej gar­son­ce.
– Szcze­rze mó­wiÄ…c, Aniu, to my­Å›la­Å‚em…
– Chy­ba za bar­dzo uwie­rzy­Å‚eÅ› w te swo­je wróż­by z rÄ™ki – po­gÅ‚a­ska­Å‚a go po twa­rzy i po­ca­Å‚o­wa­Å‚a po­Å¼e­gnal­nie w po­li­czek.
– Czy­li już wiÄ™­cej siÄ™ nie zo­ba­czy­my? – za­py­taÅ‚ z minÄ… zbi­te­go psa Ja­cek.
– War­sza­wa to bar­dzo maÅ‚e mia­sto – po­pa­trzy­Å‚a na nie­go z li­to­Å›ciÄ….
– Za­wsze gdzieÅ› mo­Å¼e­my na sie­bie wpaść – po­wie­dzia­Å‚y jej usta, za to oczy do­da­Å‚y: „ale nie li­czy­Å‚a­bym na to”.
– Ale…
– Na­praw­dÄ™ siÄ™ spie­szÄ™.
Ja­cek otwo­rzyÅ‚ szu­fla­dÄ™ swo­jej noc­nej szaf­ki i wy­jÄ…Å‚ jed­nÄ… z le­Å¼Ä…­cych na wierz­chu wi­zy­tó­wek. WrÄ™­czyÅ‚ jÄ… Ani.
– Gdy­byÅ› zmie­ni­Å‚a zda­nie, to za­dzwoÅ„.
„Boże, co za iry­tu­jÄ…­cy gość! – po­my­Å›la­Å‚a. – A Mal­wi­na mó­wi­Å‚a… Nie­waż­ne, nie ma co so­bie nim gÅ‚o­wy za­wra­cać. Grunt, że wy­gra­Å‚am za­kÅ‚ad. Jak zwy­kle!”
Ania nie­chÄ™t­nie wziÄ™­Å‚a wi­zy­tów­kÄ™ i, nie za­szczy­ciw­szy już jej wÅ‚a­Å›ci­cie­la na­wet spoj­rze­niem, wy­szÅ‚a. Ja­cek po­czÅ‚a­paÅ‚ za niÄ… do drzwi i prze­krÄ™­ciÅ‚ w nich za­su­wÄ™. Gdy zo­staÅ‚ sam, wes­tchnÄ…Å‚ z Å¼a­lem:
– Boże, jacy lu­dzie sÄ… ba­nal­nie prze­wi­dy­wal­ni.
A po­tem uÅ›miech­nÄ…Å‚ siÄ™ ra­do­Å›nie i po­szedÅ‚ do kuch­ni, żeby zro­bić ja­jecz­ni­cÄ™ tak, jak naj­bar­dziej lu­biÅ‚.
Dla sa­me­go sie­bie.
 
chwi­li, gdy za drzwia­mi miesz­ka­nia na­le­Å¼Ä…­ce­go do Jac­ka Przy­pad­ka roz­po­czy­na­Å‚y siÄ™ przy­go­to­wa­nia do Å›nia­da­nia, do ka­mie­ni­cy przy uli­cy Ko­nec­kiej 40 wcho­dziÅ‚ pan An­to­ni Gel­berg. W le­wej rÄ™ce miaÅ‚ sty­lo­wÄ…, za­byt­ko­wÄ… la­skÄ™, dru­gÄ… przy­trzy­my­waÅ‚ dużą kre­Å›lar­skÄ… tubÄ™ prze­wie­szo­nÄ… przez pra­we ra­miÄ™. W drzwiach mi­nÄ…Å‚ siÄ™ z atrak­cyj­nÄ… ko­bie­tÄ…, któ­ra po­dar­Å‚a wÅ‚a­Å›nie czy­jÄ…Å› wi­zy­tów­kÄ™, a jej reszt­ki rzu­ci­Å‚a nie­dba­le na chod­nik. Gdy byÅ‚ już na klat­ce, tuż przed scho­da­mi, za­trzy­maÅ‚ siÄ™ na chwi­lÄ™ i sap­nÄ…Å‚ cięż­ko.
Wy­pra­wa na czwar­te piÄ™­tro mo­gÅ‚a mu siÄ™ wy­da­wać pew­nym wy­zwa­niem, bo do­bie­gaÅ‚ sześć­dzie­siÄ…t­ki. Ale la­ska w jego rÄ™ku byÅ‚a je­dy­nie ka­mu­fla­Å¼em. Mia­Å‚a tyl­ko do­da­wać wia­ry­god­no­Å›ci temu, że za­trzy­mu­je siÄ™ na każ­dym póÅ‚­piÄ™­trze, sa­piÄ…c kil­ka razy na znak, jak bar­dzo siÄ™ zmÄ™­czyÅ‚. Ten po­stój sÅ‚u­Å¼yÅ‚ jed­nak gÅ‚ów­nie do­kÅ‚ad­ne­mu ro­zej­rze­niu siÄ™ wko­Å‚o i spraw­dze­niu, czy nikt go nie wi­dzi.
Kie­dy byÅ‚ już w po­Å‚o­wie miÄ™­dzy trze­cim a czwar­tym piÄ™­trem, z miesz­ka­nia nu­mer trzy­na­Å›cie, znaj­du­jÄ…­ce­go siÄ™ na wprost scho­dów, wy­szedÅ‚ jego nowy wÅ‚a­Å›ci­ciel. ByÅ‚ to pan Ro­man BÄ…­czek ubra­ny w po­chla­pa­ny far­bÄ… strój bu­dow­laÅ„­ca. Jego wi­dok na mo­ment stro­piÅ‚ an­ty­kwa­riu­sza. Gdy­by byÅ‚ na jed­nym z niż­szych piÄ™­ter, mógÅ‚­by po pro­stu omi­nąć lo­ka­to­ra spod „trzy­nast­ki” i pójść spo­koj­nie do góry. Ale w tej sy­tu­acji byÅ‚o to nie­moż­li­we. Dla­te­go mu­siaÅ‚ wy­my­Å›lić bÅ‚y­ska­wicz­nie coÅ› in­ne­go. Z po­mo­cÄ… przy­szedÅ‚ mu jego nie­sfor­ny but, któ­ry miaÅ‚ skÅ‚on­ność do roz­wiÄ…­zy­wa­nia siÄ™ i w tej chwi­li byÅ‚ rów­nież bli­ski tego sta­nu. Pan An­to­ni schy­liÅ‚ siÄ™, roz­wiÄ…­zaÅ‚ do koÅ„­ca sznu­rów­kÄ™, a na­stÄ™p­nie sta­ran­nie za­czÄ…Å‚ jÄ… za­wiÄ…­zy­wać.
Pan BÄ…­czek rów­nież wy­da­waÅ‚ siÄ™ być nie­co za­sko­czo­ny wi­do­kiem an­ty­kwa­riu­sza. ByÅ‚ jed­nak no­wym lo­ka­to­rem, dla­te­go nie miaÅ‚ po­jÄ™­cia, czy ten star­szy je­go­mość nie przy­szedÅ‚ w od­wie­dzi­ny do ko­goÅ› z jego sÄ…­sia­dów. Po­sta­no­wiÅ‚ za­tem go zi­gno­ro­wać. Spo­koj­nie za­mknÄ…Å‚ drzwi i ru­szyÅ‚ na dóÅ‚. Mi­nÄ…Å‚ Gel­ber­ga dość obo­jÄ™t­nie i po chwi­li byÅ‚ już piÄ™­tro ni­Å¼ej.
An­ty­kwa­riusz od­cze­kaÅ‚ jesz­cze mo­ment, ukÅ‚a­da­jÄ…c sy­me­trycz­nie na bu­cie za­wiÄ…­za­ne sznu­ro­wa­dÅ‚a. Do­pie­ro gdy osiÄ…­gnÄ™­Å‚y one per­fek­cyj­ny stan, wy­pro­sto­waÅ‚ siÄ™ i rzu­ciÅ‚ spoj­rze­nie w dóÅ‚ scho­dów, spraw­dza­jÄ…c, czy pan BÄ…­czek od­da­liÅ‚ siÄ™ do­sta­tecz­nie. Na­stÄ™p­nie wszedÅ‚ na czwar­te piÄ™­tro i sta­nÄ…Å‚ przed drzwia­mi miesz­ka­nia pani Ir­mi­ny Bam­ber. Drzwi te wy­glÄ…­da­Å‚y naj­so­lid­niej ze wszyst­kich na piÄ™­trze, a na do­da­tek byÅ‚y za­opa­trzo­ne w dużą ilość zam­ków. Za­pu­kaÅ‚ do nich ener­gicz­nie. Bar­dziej jed­nak wciąż in­te­re­so­waÅ‚ siÄ™ tym, czy nikt go nie wi­dzi, niż fak­tem, czy ktoÅ› mu za chwi­lÄ™ otwo­rzy. Kie­dy siÄ™ upew­niÅ‚, że żad­na para oczu go nie ob­ser­wu­je, siÄ™­gnÄ…Å‚ do kie­sze­ni po kom­plet wy­try­chów i po krót­kim na­my­Å›le wÅ‚o­Å¼yÅ‚ je­den z nich do zam­ka w drzwiach. Spró­bo­waÅ‚ go prze­krÄ™­cić, jed­nak bez po­wo­dze­nia. Wte­dy chwy­ciÅ‚ za klam­kÄ™, by po­ru­szyć odro­bi­nÄ™ drzwia­mi i w ten spo­sób uÅ‚a­twić pra­cÄ™ wy­try­cha. Jed­nak, ku jego zdzi­wie­niu, drzwi otwo­rzy­Å‚y siÄ™ caÅ‚­ko­wi­cie, za­pra­sza­jÄ…c do wej­Å›cia.
„Czyż­by za­po­mnia­Å‚a je za­mknąć?” – zdzi­wiÅ‚ siÄ™. Jesz­cze raz upew­niÅ‚ siÄ™, że nikt go nie wi­dzi, i wszedÅ‚ do miesz­ka­nia pani Ir­mi­ny Bam­ber

Komentarze czytelników