Ta witryna wykorzystuje pliki cookies do przechowywania informacji na Twoim komputerze. Bez nich strona nie będzie działała poprawnie. W każdym momencie możesz dokonać zmiany ustawień dotyczących cookies.
40419 osoby czytały to 546932 razy. Teraz jest 1 osoba

ODCINEK 7

   Anna So­ba­nia, dzien­ni­kar­ka pra­cu­jÄ…­ca w re­dak­cji ga­ze­ty „Nowe Å»y­cie”, bar­dzo lu­bi­Å‚a swo­je ży­cie i swój za­wód. Wy­ko­ny­wa­Å‚a go z nie­kÅ‚a­ma­nÄ… pa­sjÄ… i byÅ‚a prze­Å›wiad­czo­na o jego nie­zbÄ™d­no­Å›ci i wa­dze dla wspóÅ‚­cze­sne­go Å›wia­ta. Tak jak jej wie­lu ko­le­gów uwa­Å¼a­Å‚a, że sÄ… na­wet nie tyle czwar­tÄ… wÅ‚a­dzÄ… w de­mo­kra­cji, ale pierw­szÄ… i ab­so­lut­nie naj­waż­niej­szÄ…. Trud­no siÄ™ byÅ‚o dzi­wić ich prze­ko­na­niu. Prze­cież jako je­dy­ni nie pod­le­ga­li de­mo­kra­tycz­nej kon­tro­li! Wy­bor­cy z dnia nadzieÅ„ nie mo­gli zde­cy­do­wać, że pa­no­wie re­dak­to­rzy już nie bÄ™dÄ… u wÅ‚a­dzy. To da­wa­Å‚o im po­czu­cie sta­bil­no­Å›ci, któ­re za­wsze Å›wiet­nie wpÅ‚y­wa na hu­mor rzÄ…­dzÄ…­cych.
   Re­dak­tor So­ba­nia rze­czy­wi­Å›cie czu­Å‚a, że ma wÅ‚a­dzÄ™, po­zo­sta­jÄ…c poza kon­tro­lÄ…. I Å¼e zde­cy­do­wa­nie po­win­na z niej ko­rzy­stać, po­ka­zu­jÄ…c rzÄ…­dzo­nym, co po­win­ni my­Å›leć, ja­kich wy­bo­rów do­ko­ny­wać, żeby móc uwa­Å¼ać siÄ™ za lu­dzi Å›wia­tÅ‚ych i mÄ…­drych. Ta­kich jak ona, ko­bie­ta zu­peÅ‚­nie nie­za­leż­na, wy­zwo­lo­na z pÅ‚cio­wych ste­reo­ty­pów, Å›wia­do­ma swo­jej siÅ‚y i umie­jÄ™t­nie z niej ko­rzy­sta­jÄ…­ca. SÅ‚o­wem, kro­czÄ…­ca od suk­ce­su do suk­ce­su! I nie­za­trzy­mu­jÄ…­ca siÄ™ nie­po­trzeb­nie po dro­dze, bo szko­da tra­cić czas.
   DziÅ› zresz­tÄ… od­nio­sÅ‚a ko­lej­ny suk­ces. W mi­strzow­ski spo­sób po­Å¼e­gna­Å‚a swo­je­go no­we­go zna­jo­me­go, któ­ry wy­da­waÅ‚ siÄ™ być caÅ‚­ko­wi­cie roz­bi­ty jej po­sta­wÄ…. Na do­da­tek czu­Å‚a, że to nie ko­niec za­ba­wy z nim. Zna­Å‚a siÄ™ do­brze na ta­kich jak on. ByÅ‚a prze­ko­na­na, że przez ja­kiÅ› czas nie bÄ™­dzie mo­gÅ‚a siÄ™ opÄ™­dzić od jego te­le­fo­nów, wy­znaÅ„ mi­Å‚o­Å›ci i okrut­nych gróźb za­wie­dzio­ne­go ko­chan­ka. DziÄ™­ki temu bÄ™­dzie mia­Å‚a oka­zje po­tre­no­wać zÅ‚o­Å›li­we ri­po­sty i jesz­cze raz utwier­dzić siÄ™ w prze­ko­na­niu, że fa­ce­ci ge­ne­ral­nie to ża­Å‚o­sne dup­ki.
   Te­raz jed­nak z nie­po­ko­jem spo­glÄ…­da­Å‚a na wy­Å›wie­tlacz swo­jej ko­mór­ki le­Å¼Ä…­cej tuż obok. Prze­cież mi­nÄ™­Å‚y już pra­wie trzy go­dzi­ny, a te­le­fon upar­cie mil­czaÅ‚! Czyż­by ten Przy­pa­dek zgu­biÅ‚ gdzieÅ› jej nu­mer?!
   Jej nie­po­kój nie uszedÅ‚ uwa­gi roz­ma­wia­jÄ…­cej w tej chwi­li przez ko­mór­kÄ™ Mai winy Å»ar­skiej, jej re­dak­cyj­nej ko­le­Å¼an­ki. Zresz­tÄ… nie tyl­ko ko­le­Å¼an­ki, może na­wet przy­ja­cióÅ‚­ki. Obie byÅ‚y tro­chÄ™ jak dwie stro­ny tego sa­me­go me­da­lu. Cele, do któ­rych dÄ…­Å¼y­Å‚y, zda­wa­Å‚y siÄ™ być zbli­Å¼o­ne. Tyl­ko że w od­róż­nie­niu od So­ba­ni Å»ar­ska wy­zna­wa­Å‚a sta­rÄ… ro­syj­skÄ… za­sa­dÄ™. Ci­szej je­dziesz, da­lej za­je­dziesz. I kie­dy ko­le­Å¼an­ka bÅ‚y­ska­Å‚a swo­imi suk­ce­sa­mi gdzie po­pad­nie, ona ci­chut­ko wkÅ‚a­da­Å‚a je do ele­ganc­kiej to­reb­ki.
   – No to pa, mi­siu, do zo­ba­cze­nia – wi­dzÄ…c roz­draż­nie­nie ko­le­Å¼an­ki, Å»ar­ska po­sta­no­wi­Å‚a nie­co szyb­ciej za­koÅ„­czyć pro­wa­dzo­nÄ… roz­mo­wÄ™. – Nie dzwo­ni? – za­py­ta­Å‚a.
   – Kto?
   – Pan Przy­pa­dek.
   – Cze­mu miaÅ‚­by dzwo­nić?
   – Za­wsze dzwo­niÄ…. Nie spodo­ba­Å‚aÅ› mu siÄ™? – Mal­wi­na uÅ›miech­nÄ™­Å‚a siÄ™ iro­nicz­nie.
   – Chy­ba żar­tu­jesz?! – obu­rzy­Å‚a siÄ™ Ania. – Wiesz, jak rano skam­laÅ‚ o dru­gie spo­tka­nie? Cze­mu siÄ™ Å›mie­jesz?
   – To jego sta­ry nu­mer. Me­to­da „na za­ko­cha­ne­go fra­je­ra”. Nic tak nie znie­chÄ™­ca do dru­gie­go spo­tka­nia jak pÅ‚acz­li­wa proÅ›­ba o nie.
   – To nie­moż­li­we – spoj­rza­Å‚a na ko­le­Å¼an­kÄ™ z mie­sza­ni­nÄ… nie­do­wie­rza­nia i po­dejrz­li­wo­Å›ci. – Chcesz po­wie­dzieć, że on siÄ™ mnie w ten spo­sób po­zbyÅ‚? – re­dak­tor So­ba­nia przez chwi­lÄ™ za­sta­na­wia­Å‚a siÄ™ nad praw­do­po­do­bieÅ„­stwem tegowy­da­rze­nia, w koÅ„­cu uzna­Å‚a, że jest ab­so­lut­nie nie­moż­li­we. – Bzdu­ra – stwier­dzi­Å‚a sta­now­czo. – Po pro­stu nie chcesz siÄ™ przy­znać, że prze­gra­Å‚aÅ› wczo­raj­szy za­kÅ‚ad.
   – A ty uwa­Å¼asz, że go wy­gra­Å‚aÅ›?
   – No oczy­wi­Å›cie. Twier­dzi­Å‚aÅ›, że Przy­pa­dek jest „nie do wy­jÄ™­cia”, a ja prze­cież…
   – Pan Przy­pa­dek jest nie do wy­jÄ™­cia na sta­Å‚e. Jed­no­ra­zo­wy nu­mer to Å‚a­twi­zna.
   – CoÅ› krÄ™­cisz – re­dak­tor So­ba­nia wsta­Å‚a i za­czÄ™­Å‚a pa­ko­wać swo­je dro­bia­zgi z biur­ka do to­reb­ki. – Wczo­raj nic nie mó­wi­Å‚aÅ›.
   – Bo za­nim zdÄ…­Å¼y­Å‚am ci co­kol­wiek wy­ja­Å›nić, ty już do nie­go wy­star­to­wa­Å‚aÅ›.
   – Gdy­bym wie­dzia­Å‚a, że to ma być na dÅ‚u­Å¼ej, w ogó­le bym siÄ™ w to nie ba­wi­Å‚a.
   – Bo i tak byÅ› prze­gra­Å‚a.
   Ania spoj­rza­Å‚a uważ­nie na Mal­wi­nÄ™. Wpraw­dzie wciąż uwa­Å¼a­Å‚a, że ko­le­Å¼an­ka przede wszyst­kim wy­krÄ™­ca siÄ™ od ure­gu­lo­wa­nia na­leż­no­Å›ci za prze­gra­ny za­kÅ‚ad, ale upór, z ja­kim chcia­Å‚a jÄ… zde­ner­wo­wać i spro­wo­ko­wać, byÅ‚ za­sta­na­wia­jÄ…­cy. A do tego na tyle in­try­gu­jÄ…­cy, że re­dak­tor So­ba­nia po­sta­no­wi­Å‚a spraw­dzić, skÄ…d on siÄ™ bie­rze. Dla­te­go od­po­wie­dzia­Å‚a:
   – Gdy­bym tyl­ko chcia­Å‚a, od razu by…
   – Tak? A za­Å‚o­Å¼y­my siÄ™, że dru­ga rand­ka nie jest moż­li­wa?
   Do ta­kie­go za­kÅ‚a­du pani re­dak­tor So­ba­ni nie trze­ba byÅ‚o dwa razy za­chÄ™­cać.
   – O to, co zwy­kle? – za­py­ta­Å‚a tyl­ko z bÅ‚y­skiem ha­zar­dzi­sty w oku.
   – Tak. Tyl­ko nie pró­buj oszu­ki­wać, bo ja do­brze znam pana Przy­pad­ka i wszyst­ko mogÄ™ spraw­dzić.
    
   Jacek z nie­po­ko­jem za­uwa­Å¼yÅ‚, że przed jego ka­mie­ni­cÄ… sto­jÄ… po­li­cyj­ne ra­dio­wo­zy. KÄ…­tem oka do­strzegÅ‚ rów­nież, że gdy otwie­raÅ‚ duże drzwi z nie­prze­zro­czy­ste­go szkÅ‚a, je­den z funk­cjo­na­riu­szy, pa­trzÄ…c w jego stro­nÄ™, rzu­ciÅ‚ coÅ› szyb­ko do krót­ko­fa­lów­ki. Dla­te­go nie zdzi­wi­Å‚o go aż tak bar­dzo, kie­dy z miesz­ka­nia pani Ir­mi­ny wy­szedÅ‚ przy­sa­dzi­sty męż­czy­zna z du­Å¼y­mi, su­mia­sty­mi wÄ…­sa­mi i za­py­taÅ‚:
   – Pan tu miesz­ka?
   – Nie. Tak tyl­ko prze­bie­ga­Å‚em z klu­cza­mi.
   – Pan so­bie ze mnie żar­tu­je? – oczy po­li­cjan­ta nie­bez­piecz­nie siÄ™ zwÄ™­zi­Å‚y. W jed­nej chwi­li po­czuÅ‚, że nie po­lu­bi tego go­Å›cia w stro­ju do bie­ga­nia, któ­ry pa­trzy na nie­go ta­kim nie­sÅ‚y­cha­nie iro­nicz­no-do­bro­tli­wo-po­bÅ‚aż­li­wym spoj­rze­niem.
   – A ma pan po­czu­cie hu­mo­ru?
   – Oczy­wi­Å›cie, że mam – wy­ce­dziÅ‚ chÅ‚od­no po­li­cjant – ale w tej chwi­li pro­wa­dzÄ™ po­waż­ne Å›ledz­two. Pan po­zwo­li ze mnÄ… – rzu­ciÅ‚ to­nem nie­zno­szÄ…­cym sprze­ci­wu i ru­szyÅ‚ w stro­nÄ™ miesz­ka­nia.
   – CoÅ› siÄ™ sta­Å‚o pani Ir­mi­nie?
   – To ja tu za­da­jÄ™ py­ta­nia. Pan jÄ… do­brze zna?
   – Od ma­Å‚e­go.
   – A kie­dy ostat­nio jÄ… pan od­wie­dzaÅ‚?
   – Tuż przed jej wy­jaz­dem – we­szli do po­ko­ju, w któ­rym Ja­cek zo­ba­czyÅ‚ na Å›cia­nie czte­ry ja­sne pla­my po ob­ra­zach. – Zresz­tÄ… wpa­dam do niej re­gu­lar­nie, bo miesz­ka sama.
   - Ale chy­ba mie­wa czÄ™­sto go­Å›ci?
   – Owszem, cza­sa­mi, choć zde­cy­do­wa­nie bar­dziej woli by­wać.
   – A ktoÅ› oprócz pana bywa u niej re­gu­lar­nie?
   – Tak, jej wnu­czek, Woj­tek Bam­ber.
   SmaÅ„­ko na­chy­liÅ‚ siÄ™ do ucha pod­ko­mi­sa­rza i coÅ› przez chwi­lÄ™ mu szep­taÅ‚. ŁoÅ› tyl­ko kiw­nÄ…Å‚ twier­dzÄ…­co gÅ‚o­wÄ… i SmaÅ„­ko wy­szedÅ‚ z po­ko­ju.
   – Cze­ka­my wÅ‚a­Å›nie na nie­go – wró­ciÅ‚ do roz­mo­wy po­li­cjant.
   – On po­dob­no miaÅ‚ siÄ™ zaj­mo­wać tym miesz­ka­niem w ostat­nim ty­go­dniu. Wi­dziaÅ‚ go tu pan?
   – Nie.
   – A może nam pan coÅ› po­wie­dzieć o panu… – ŁoÅ› zaj­rzaÅ‚ do swo­ich no­ta­tek – BÄ…cz­ku?
   – Nie­wie­le. Ku­piÅ‚ to miesz­ka­nie nie­daw­no. Dwa ty­go­dnie temu przy­szedÅ‚ siÄ™ przed­sta­wić i prze­pro­sić, że wÅ‚a­Å›nie urzÄ…­dza re­mont i bÄ™­dzie strasz­nie ha­Å‚a­so­waÅ‚. MiÄ™­dzy in­ny­mi dla­te­go pani Ir­mi­na zde­cy­do­wa­Å‚a siÄ™ wy­je­chać, bo pan BÄ…­czek ro­biÅ‚ to gÅ‚ów­nie wie­czo­ra­mi albo wcze­snym ran­kiem.
   Do miesz­ka­nia wszedÅ‚ zner­wi­co­wa­ny mÅ‚o­dzie­niec w stro­ju dość nie­dba­Å‚ym, o oczach bliź­nia­czo po­dob­nych do oczu pani Ir­mi­ny. W tej chwi­li bie­ga­Å‚y one z nie­po­ko­jem po miesz­ka­niu i mo­gÅ‚y Å‚a­two po­paść w oczo­plÄ…s. Wi­dzÄ…c Jac­ka, mÅ‚o­dzie­niec przy­wi­taÅ‚ siÄ™ z nim lek­kim kiw­niÄ™­ciem gÅ‚o­wy, choć byÅ‚ to ruch tak gwaÅ‚­tow­ny, że moż­na go byÅ‚o wziąć za tik ner­wo­wy. Kie­dy zaÅ› szyb­kim ru­chem wy­ciÄ…­gnÄ…Å‚ rÄ™kÄ™ w stro­nÄ™ po­li­cjan­ta, ten drgnÄ…Å‚, jak­by siÄ™ baÅ‚, że zo­sta­nie ugo­dzo­ny no­Å¼em.
   – DzieÅ„ do­bry, Woj­ciech Bam­ber.
   – ŁoÅ›. Pod­ko­mi­sarz ŁoÅ› – ski­nÄ…Å‚ mu gÅ‚o­wÄ… pod­ko­mi­sarz i z po­wro­tem od­wró­ciÅ‚ siÄ™ w stro­nÄ™ Jac­ka. – To na ra­zie wszyst­ko. Gdy­by pan so­bie coÅ› przy­po­mniaÅ‚, pro­szÄ™ do mnie za­dzwo­nić – po­daÅ‚ mu wy­jÄ™­tÄ… z gór­nej kie­sze­ni pÅ‚asz­cza wi­zy­tów­kÄ™.
   – Do­brze – Ja­cek pod­niósÅ‚ siÄ™. Gdy byÅ‚ jed­nak już pra­wie w drzwiach, przy­sta­nÄ…Å‚ na­gle. – Może to pa­nom coÅ› po­mo­Å¼e. Po dru­giej stro­nie uli­cy jest nowy apar­ta­men­to­wiec. Mam wra­Å¼e­nie, że ka­me­ra przy wej­Å›ciu jest usta­wio­na pod ta­kim kÄ…­tem, że obej­mu­je rów­nież bra­mÄ™ na­szej ka­mie­ni­cy.
   Ze sto­licz­ka spa­dÅ‚a lamp­ka i stuk­nÄ™­Å‚a o pod­Å‚o­gÄ™. Oczy wszyst­kich obec­nych zwró­ci­Å‚y siÄ™ od razu na Wojt­ka Bam­be­ra, któ­ry klÄ™­czaÅ‚ obok niej, ale by­najm­niej nie po to, by jÄ… pod­nieść. W tej chwi­li sam po­trze­bo­waÅ‚ po­mo­cy, bo bez­rad­nie szu­kaÅ‚ rÄ™kÄ… cze­goÅ› do zÅ‚a­pa­nia siÄ™. Tra­fiÅ‚ na dÅ‚oÅ„ aspi­ran­ta SmaÅ„­ki.
   – CoÅ› siÄ™ panu sta­Å‚o? – za­py­taÅ‚ po­li­cjant.
   – Nic. W gÅ‚o­wie mi siÄ™ za­krÄ™­ci­Å‚o. To z ner­wów

Komentarze czytelników