Ta witryna wykorzystuje pliki cookies do przechowywania informacji na Twoim komputerze. Bez nich strona nie będzie działała poprawnie. W każdym momencie możesz dokonać zmiany ustawień dotyczących cookies.
40419 osoby czytały to 546941 razy. Teraz jest 1 osoba

ODCINEK 14

   Jacek w je­dze­niu ce­niÅ‚ so­bie nie tyl­ko smak, ale rów­nież pro­sto­tÄ™ jego po­zy­ska­nia. Dla­te­go w jego kuch­ni na spe­cjal­nej ta­bli­cy przy­piÄ™­te byÅ‚y ulot­ki wiÄ™k­szo­Å›ci re­stau­ra­cji z oko­li­cy, ofe­ru­jÄ…­cych do­star­cze­nie swo­je­go menu pod wska­za­ny ad­res. Cza­sem jed­nak Przy­pa­dek lu­biÅ‚ siÄ™ po­fa­ty­go­wać po swój obiad oso­bi­Å›cie, szcze­gól­nie je­Å›li ten nie miaÅ‚ opcji „z do­sta­wÄ…”, a je­dy­nie „na wy­nos”. Tak też byÅ‚o te­raz i Ja­cek miaÅ‚ wÅ‚a­Å›nie za­miar za­siąść do kon­su­mo­wa­nia przy­nie­sio­nej od „chiÅ„­czy­ka” po­tra­wy.
   „ChiÅ„­czyk” wpraw­dzie byÅ‚ ra­czej Wiet­nam­czy­kiem, a może na­wet Ko­re­aÅ„­czy­kiem lub Ta­jem. Jed­nak wszy­scy drob­ni re­stau­ra­to­rzy rasy żóÅ‚­tej byli w War­sza­wie przy­pi­sa­ni do tej naj­wiÄ™k­szej z azja­tyc­kich na­cji. Bra­Å‚o siÄ™ to być może tak­Å¼e stÄ…d, że mimo ewen­tu­al­nych róż­nic w na­ro­do­wo­Å›ci wÅ‚a­Å›ci­cie­li, menu na­le­Å¼Ä…­cych do nich ba­rów bar­dzo szyb­kiej ob­sÅ‚u­gi nie róż­ni­Å‚o siÄ™ ni­czym. Ba, na­wet zwy­kle byÅ‚o pre­zen­to­wa­ne takÄ… samÄ… czcion­kÄ… na wiel­kich ta­bli­cach nad kon­tu­arem.
   Ja­cek z daÅ„ ofe­ro­wa­nych przez naj­bliż­szÄ… tego typu ja­dÅ‚o­daj­niÄ™ ce­niÅ‚ so­bie szcze­gól­nie cie­lÄ™­ci­nÄ™ z pie­czar­ka­mi i ma­ka­ro­nem so­jo­wym. Ko­niecz­nie w wer­sji „na oÅ›tlo”, jak okre­Å›laÅ‚ to Å‚a­ma­nÄ… pol­sz­czy­znÄ… sprze­daw­ca i ku­charz w jed­nej oso­bie. WÅ‚a­Å›nie prze­kÅ‚a­daÅ‚ jÄ… z pla­sti­ko­we­go pu­deÅ‚­ka na ta­lerz, kie­dy z ko­ry­ta­rza usÅ‚y­szaÅ‚ zdu­szo­ny, ale wy­raź­ny okrzyk:
   – Ra­tun­ku!
   Kie­dy Ja­cek wy­padÅ‚ z drzwi swo­je­go miesz­ka­nia, zo­ba­czyÅ‚, jak na póÅ‚­piÄ™­trze pod wiel­kÄ… sta­rÄ… sza­fÄ… le­Å¼aÅ‚ pan Ro­man BÄ…­czek. Przed caÅ‚­ko­wi­tym przy­gnie­ce­niem ra­to­waÅ‚ go tyl­ko po­ten­cjal­ny lo­ka­tor spod trzy­nast­ki, któ­re­go Przy­pa­dek wi­dziaÅ‚ kil­ka dni temu.
   – Chy­ba nie damy rady – stÄ™k­nÄ…Å‚ nowy lo­ka­tor. – Za cięż­ka jest. Mó­wi­Å‚em, żeby wziąć ko­goÅ› do po­mo­cy.
   – I pÅ‚a­cić mu na dar­mo? – ob­ru­szyÅ‚ siÄ™ BÄ…­czek, nie ba­czÄ…c na to, że może zo­stać Å›mier­tel­nie przy­gnie­cio­ny. Oby­dwaj tak byli za­afe­ro­wa­ni tra­gi­ko­micz­nÄ… sy­tu­acjÄ…, że nie zwró­ci­li uwa­gi na to, że nie sÄ… już sami.
   – Niech pan jesz­cze mo­ment wy­trzy­ma – po­wie­dziaÅ‚ Ja­cek i zbiegÅ‚ na póÅ‚­piÄ™­tro. Po chwi­li sza­fa znów znaj­do­wa­Å‚a siÄ™ w pio­nie.
   – No, a nie mó­wi­Å‚em, że damy radÄ™ sami? – ucie­szyÅ‚ siÄ™ BÄ…­czek. – Oczy­wi­Å›cie z drob­nÄ… po­mo­cÄ… sÄ…­sia­da – uÅ›miech­nÄ…Å‚ siÄ™ przy­mil­nie w stro­nÄ™ Jac­ka.
   Po­moc nie byÅ‚a taka drob­na i do­pie­ro po piÄ™t­na­stu mi­nu­tach sza­fa zna­la­zÅ‚a siÄ™ pod drzwia­mi trzy­nast­ki. Bra­Å‚o siÄ™ to po czÄ™­Å›ci pew­nie stÄ…d, że BÄ…­czek ze swo­im lo­ka­to­rem byli już wy­czer­pa­ni do­tych­cza­so­wym tar­ga­niem sza­fy. Praw­dzi­wy ciÄ™­Å¼ar jej wnie­sie­nia spo­czÄ…Å‚ wiÄ™c na bar­kach Jac­ka, któ­ry miaÅ‚ moc­niej­sze nogi niż rÄ™ce.
   Gdy sza­fa zna­la­zÅ‚a siÄ™ już na wÅ‚a­Å›ci­wym piÄ™­trze, oka­za­Å‚a siÄ™ być nie­kom­pa­ty­bil­na z drzwia­mi, któ­re za nic nie chcia­Å‚y wpu­Å›cić do miesz­ka­nia no­we­go me­bla. Trze­ba je byÅ‚o do tego na­praw­dÄ™ dÅ‚u­go i na­miÄ™t­nie prze­ko­ny­wać. W koÅ„­cu drzwi, dziÄ™­ki po­mo­cy prze­myÅ›l­nych sztu­czek, od­pu­Å›ci­Å‚y blo­ka­dÄ™ i sza­fa zo­sta­Å‚a wnie­sio­na do Å›rod­ka. Po chwi­li byÅ‚a już we wÅ‚a­Å›ci­wym po­ko­ju. Kie­dy wresz­cie sta­nÄ™­Å‚a pod prze­zna­czo­nÄ… dla niej Å›cia­nÄ…, wszy­scy trzej pa­no­wie opa­dli na pod­Å‚o­gÄ™, bo w tej chwi­li poza sza­fÄ… w miesz­ka­niu nie byÅ‚o nic.
   – DziÄ™… kujÄ™ pa… nu bar­dzo – wy­sa­paÅ‚ BÄ…­czek.
   – Nie ma… za co… – od­sa­paÅ‚ Przy­pa­dek. – Aku­rat do­pie­ro sia­da­Å‚em do obia­du…
   – Aha. Po­znaj­cie siÄ™ pa­no­wie, bo za parÄ™ dni bÄ™­dzie­cie już sÄ…­sia­da­mi.
   – Ko… Å‚e… cki… – do­sa­paÅ‚ nowy lo­ka­tor spod trzy­nast­ki, z tru­dem Å‚a­piÄ…c po­wie­trze.
   – Przy­pa­dek – od­po­wie­dziaÅ‚ Ja­cek nie bez wy­siÅ‚­ku i po­daÅ‚ rÄ™kÄ™ Ko­Å‚ec­kie­mu.
   Po­tem za­pa­dÅ‚o kil­ka mi­nut ci­szy, pod­czas któ­rej Ja­cek kon­tem­plo­waÅ‚ wnÄ™­trze miesz­ka­nia. Tak na­praw­dÄ™ nie byÅ‚o wie­le do oglÄ…­da­nia, zwÅ‚asz­cza że je­dy­ny me­bel pod­pie­raÅ‚ wÅ‚a­Å›nie jego ple­cy. Dla­te­go Ja­cek sku­piÅ‚ siÄ™ na ży­ran­do­lu, któ­ry smÄ™t­nie zwi­saÅ‚ z su­fi­tu. Po­tem omiótÅ‚ spoj­rze­niem resz­tÄ™ Å›wie­Å¼o od­ma­lo­wa­nych Å›cian. I znów jego wzrok sku­piÅ‚ siÄ™ na ży­ran­do­lu…
   – ZnaÅ‚ pan po­przed­nie­go lo­ka­to­ra? – za­py­taÅ‚ Ko­Å‚ec­ki, do któ­re­go naj­wy­raź­niej wró­ci­Å‚a odro­bi­na siÅ‚y, bo pod­niósÅ‚ siÄ™. Po­daÅ‚ rÄ™kÄ™ Jac­ko­wi, któ­ry dziÄ™­ki temu sta­nÄ…Å‚ na rów­ne nogi. Je­dy­nie BÄ…­czek wciąż nie miaÅ‚ za­mia­ru opusz­czać pod­Å‚o­gi.
   – Tak. Ra­czej nie­szczÄ™­Å›li­wy czÅ‚o­wiek, kiep­sko skoÅ„­czyÅ‚ – coÅ› go nie­po­ko­iÅ‚o w tym ży­ran­do­lu i na­wet sto­jÄ…c, ciÄ…­gle go oglÄ…­daÅ‚. – Zresz­tÄ… to dość czÄ™­ste w tym miesz­ka­niu.
   – No, niech mi pan nie stra­szy lo­ka­to­ra, bo znów po­my­Å›lÄ™, że ja to kom­plet­nie nie mam szczÄ™­Å›cia do sÄ…­sia­dów. – BÄ…­czek usi­Å‚o­waÅ‚ wstać, ale tyl­ko siÄ™ skrzy­wiÅ‚. UsiadÅ‚ z po­wro­tem i po­sta­no­wiÅ‚ szyb­ko zmie­nić te­mat roz­mo­wy. – Co pan tak pa­trzy na ten ży­ran­dol?
   – Ja­kiÅ› jest tro­chÄ™ dziw­ny.
   – Jaki dziw­ny? Zwy­kÅ‚y ży­ran­dol – po­ki­waÅ‚ z nie­chÄ™­ciÄ… gÅ‚o­wÄ… i tym ra­zem zmu­siÅ‚ siÄ™ do wsta­nia. Zro­zu­miaÅ‚, że war­to jak naj­szyb­ciej po­zbyć siÄ™ Jac­ka z miesz­ka­nia, za­nim ten po­wie za dużo no­we­mu lo­ka­to­ro­wi. – Zresz­tÄ… pan Ko­Å‚ec­ki ma swój, to so­bie zmie­ni.
   – Nie o to cho­dzi. Jest ja­koÅ› dziw­nie za­mon­to­wa­ny.
   - Dla­cze­go dziw­nie? Nic ta­kie­go nie wi­dzÄ™ – BÄ…­czek nie kÅ‚a­maÅ‚, bo ży­ran­dol wy­da­waÅ‚ mu siÄ™ za­mon­to­wa­ny naj­nor­mal­niej w Å›wie­cie, a sam na­wet go nie ru­szaÅ‚ i byÅ‚ on je­dy­nÄ… rze­czÄ…, jaka po­zo­sta­Å‚a jesz­cze po po­przed­nim lo­ka­to­rze.
   – CoÅ› siÄ™ panu zda­je – za­prze­czyÅ‚ Ko­Å‚ec­ki, ale też przyj­rzaÅ‚ siÄ™ uważ­nie ży­ran­do­lo­wi.
   – Być może. Gdy­bym byÅ‚ jesz­cze po­trzeb­ny…
   – DziÄ™­ku­jÄ™, damy so­bie już sami radÄ™ - BÄ…­czek po­sta­no­wiÅ‚ nie ry­zy­ko­wać tego, że Ja­cek chlap­nie coÅ› nie­wÅ‚a­Å›ci­we­go o miesz­ka­niu, i bez­ce­re­mo­nial­ne pró­bo­waÅ‚ wy­pchnąć go z miesz­ka­nia.
   – Ale ta dru­ga sza­fa… – zdzi­wiÅ‚ siÄ™ nowy lo­ka­tor spod trzy­nast­ki.
   – Nie trze­ba. Ona jest już lżej­sza. Naj­wy­Å¼ej po­Å‚o­wa tej, nie ma sen­su za­wra­cać sÄ…­sia­do­wi gÅ‚o­wy. Niech wra­ca jeść obiad, bo mu caÅ‚­kiem wy­sty­gnie.
    
   BÅ‚a­Å¼ej Sa­ko­wicz kom­plet­nie nic nie poj­mo­waÅ‚ z mi­sji po­wie­rzo­nej mu przez Jac­ka poza tym, że przy­ja­cie­lo­wi bar­dzo za­le­Å¼a­Å‚o na jej wy­peÅ‚­nie­niu. Ro­zu­miaÅ‚ za to, dla­cze­go Przy­pa­dek po­pro­siÅ‚ o to aku­rat jego. Spra­wa na­le­Å¼a­Å‚a do dys­kret­nych i de­li­kat­nych i trud­no mu byÅ‚o so­bie wy­obra­zić ko­goÅ› lep­sze­go do jej wy­ko­na­nia niż on sam. Szko­da tyl­ko, że Ja­cek nie uprze­dziÅ‚ go, że ta mi­sja może być dla nie­go aż tak bar­dzo nie­bez­piecz­na. BÅ‚a­Å¼ej prze­ko­naÅ‚ siÄ™ o tym, za­raz jak tyl­ko prze­kro­czyÅ‚ pro­gi an­ty­kwa­ria­tu Gel­ber­ga. W tej chwi­li byÅ‚a w nim tyl­ko mÅ‚o­da ru­do­wÅ‚o­sa dziew­czy­na krÄ™­cÄ…­ca siÄ™ wÅ›ród to­wa­ru. Od razu zÅ‚o­wiÅ‚ jej po­Å¼Ä…­dli­we spoj­rze­nie, ale po­sta­no­wiÅ‚ na nie chwi­lo­wo nie re­ago­wać. Wie­dziaÅ‚ jed­nak, że nie zdo­Å‚a jej siÄ™ zbyt dÅ‚u­go opie­rać i w koÅ„­cu ule­gnie. Ale do­pó­ki jesz­cze ja­koÅ› siÄ™ trzy­maÅ‚, mu­siaÅ‚ my­Å›leć o swo­jej mi­sji.
   – DzieÅ„ do­bry, czy mógÅ‚­bym roz­ma­wiać z pa­nem Gel­ber­giem?
   – A kim pan jest?
   – Me­ce­nas BÅ‚a­Å¼ej Sa­ko­wicz.
   Po­daÅ‚ jej swo­jÄ… wi­zy­tów­kÄ™. Wy­czuÅ‚, że dziew­czy­na naj­chÄ™t­niej nie tra­ci­Å‚a­by z nim kon­tak­tu wzro­ko­we­go. A pew­nie jesz­cze chÄ™t­niej prze­wró­ci­Å‚a­by go na pod­Å‚o­gÄ™ i w jed­nej chwi­li zdar­Å‚a z nie­go ubra­nie. Jed­nak rów­nież w niej mu­sia­Å‚o zwy­ciÄ™­Å¼yć po­czu­cie obo­wiÄ…z­ku i znik­nÄ™­Å‚a na za­ple­czu. Wró­ci­Å‚a po kil­ku se­kun­dach i z po­wro­tem za­jÄ™­Å‚a siÄ™ swo­jÄ… pra­cÄ…. Chwi­lÄ™ po tym w drzwiach po­ja­wiÅ‚ siÄ™ an­ty­kwa­riusz z wi­zy­tów­kÄ… BÅ‚a­Å¼e­ja w rÄ™ku.
   – Gel­berg – przed­sta­wiÅ‚ siÄ™ i ski­nÄ…Å‚ mÅ‚o­de­mu me­ce­na­so­wi gÅ‚o­wÄ… na po­wi­ta­nie. Na­stÄ™p­nie wska­zaÅ‚ mu sto­jÄ…­ce w kÄ…­cie biur­ko z dwo­ma krze­seÅ‚­ka­mi. – SÅ‚u­cham pana?
   – Pe­wien do­brze po­in­for­mo­wa­ny zna­jo­my, któ­re­go na­zwi­ska nie mogÄ™ w tej chwi­li wy­mie­nić, po­wie­dziaÅ‚, że u pana moż­na na­być cie­ka­we ob­ra­zy.
   – Oczy­wi­Å›cie, pro­szÄ™ siÄ™ ro­zej­rzeć.
   – Nie o ta­kie ob­ra­zy mi cho­dzi – MÅ‚o­dy Bóg Sek­su po­czuÅ‚ na ple­cach po­Å¼Ä…­dli­we spoj­rze­nie He­le­ny. Ku pew­ne­mu zdzi­wie­niu an­ty­kwa­riu­sza od­wró­ciÅ‚ siÄ™ bÅ‚y­ska­wicz­nie, by je uchwy­cić. Ale ru­do­wÅ‚o­sa zdÄ…­Å¼y­Å‚a już spoj­rzeć gdzie in­dziej. Na do­da­tek mia­Å‚a na uszach sÅ‚u­chaw­ki, z któ­rych po­pÅ‚y­nÄ™­Å‚y pierw­sze tak­ty gÅ‚o­Å›nej mu­zy­ki. BÅ‚a­Å¼ej od­wró­ciÅ‚ siÄ™ do Gel­ber­ga, Å›ci­sza­jÄ…c jed­no­cze­Å›nie gÅ‚os. – My­Å›la­Å‚em ra zej o ta­kich, któ­rych chwi­lo­wo nie moż­na wy­sta­wić, a któ­re mo­gÅ‚y­by być ko­rzyst­nÄ… lo­ka­tÄ… ka­pi­ta­Å‚u dla mo­ich klien­tów.
   – Ro­zu­miem, że pana klien­tów nie in­te­re­su­je na­zwi­sko po­przed­nich wÅ‚a­Å›ci­cie­li? – za­py­taÅ‚ te­atral­nym szep­tem Gel­berg.
   – O, wÅ‚a­Å›nie, traf­nie pan to ujÄ…Å‚ – BÅ‚a­Å¼ej po­now­nie obej­rzaÅ‚ siÄ™ na pra­cow­ni­cÄ™ ga­le­rii i tym ra­zem uda­Å‚o mu siÄ™ zÅ‚o­wić jej spoj­rze­nie. KtoÅ› mógÅ‚­by po­my­Å›leć, że pa­trzy­Å‚a tyl­ko przez cie­ka­wość, któż to jest taki, że szep­cze z jej sze­fem. Ale Sa­ko­wicz wie­dziaÅ‚, co tak na­praw­dÄ™ przy­ciÄ…­gnÄ™­Å‚o jej wzrok. W koÅ„­cu nie od dziÅ› znaÅ‚ siÅ‚Ä™ swo­je­go zwie­rzÄ™­ce­go ma­gne­ty­zmu.
   – A czy in­te­re­su­jÄ… ich ta­kie na­zwi­ska jak Mal­czew­ski czy Pod­ko­wiÅ„­ski?
   – Jak naj­bar­dziej. Ostat­nio we­szli w po­sia­da­nie dzieÅ‚ tych ar­ty­stów i chÄ™t­nie uzu­peÅ‚­niÄ… ko­lek­cjÄ™.
   – Wie­rzÄ™. Te ob­ra­zy to bar­dzo do­bra lo­ka­ta ka­pi­ta­Å‚u. Sam mam kup­ca, któ­ry na nie po­lu­je.
   – Gdy­by za­ofe­ro­waÅ‚ od­po­wied­nia cenÄ™, pew­nie moi klien­ci mo­gli­by od­sprze­dać swo­je ob­ra­zy.
   – W ta­kim ra­zie po­zwo­lÄ™ so­bie za­cho­wać paÅ„­skÄ… wi­zy­tów­kÄ™.
   – Oczy­wi­Å›cie – ru­do­wÅ‚o­sa prze­szÅ‚a obok nich i wy­szÅ‚a na za­ple­cze. MÅ‚o­dy Bóg Sek­su mógÅ‚ nie­mal przy­siÄ…c, że po­czuÅ‚ jej do­tyk. – Prze­pra­szam, ale czy ona tak za­wsze?
   – Co czy tak za­wsze? – nie zro­zu­miaÅ‚ Gel­berg.
   – Czy tak za­wsze roz­bie­ra wszyst­kich klien­tów wzro­kiem?
   – Ra­czej nie – an­ty­kwa­riusz przyj­rzaÅ‚ siÄ™ do­kÅ‚ad­nie swo­je­mu roz­mów­cy. – Ale je­Å›li pan chce, mogÄ™ jej zwró­cić uwa­gÄ™, że nie po­win­na tego ro­bić.
   – To nic nie da. Ja tak po pro­stu na nie dzia­Å‚am – od­parÅ‚ zre­zy­gno­wa­ny BÅ‚a­Å¼ej z minÄ… mÄ™­czen­ni­ka, któ­ry cier­pi za mi­lio­ny, bio­rÄ…c na sie­bie uwiel­bie­nie wszyst­kich ko­biet Å›wia­ta

Komentarze czytelników