Ta witryna wykorzystuje pliki cookies do przechowywania informacji na Twoim komputerze. Bez nich strona nie będzie działała poprawnie. W każdym momencie możesz dokonać zmiany ustawień dotyczących cookies.
40419 osoby czytały to 546906 razy. Teraz jest 1 osoba

ODCINEK 11

   - DÅ‚ugo tak jesz­cze sta­Å‚a? – za­py­taÅ‚ Ja­cek pani Ir­mi­ny, gdy wró­ciÅ‚ z wie­czor­ne­go tre­nin­gu. W obec­nej chwi­li, opie­ra­jÄ…c siÄ™ o ko­mo­dÄ™ star­szej pani, wy­ko­ny­waÅ‚ ćwi­cze­nie roz­ciÄ…­ga­jÄ…­ce.
   – Kil­ka do­brych mi­nut. Mu­sia­Å‚eÅ› na niej zro­bić pio­ru­nu­jÄ…­ce wra­Å¼e­nie. Kto to byÅ‚?
   – Nikt waż­ny – Ja­cek mach­nÄ…Å‚ lek­ce­wa­Å¼Ä…­co rÄ™kÄ…. – Ma pani do mnie ja­kÄ…Å› spra­wÄ™?
   – Tak. Za­mknÄ™­li Woj­tu­sia, bo uwa­Å¼a­jÄ…, że on to zro­biÅ‚ – wy­zna­Å‚a smut­no pani Ir­mi­na, wska­zu­jÄ…c pu­ste miej­sca na Å›cia­nach.-W tam­tej no­wej ka­mie­ni­cy jest ka­me­ra i na­gra­Å‚a go, jak wy­cho­dziÅ‚ z na­szej bra­my z tÄ… wiel­kÄ… wa­li­zÄ… – wska­za­Å‚a wa­liz­kÄ™ sto­jÄ…­cÄ… obok ko­mo­dy. – Ja wiem, to byÅ‚ za­wsze strasz­ny utra­cjusz, kar­ciarz i sza­Å‚a­wi­Å‚a, ciÄ…­gle miaÅ‚ ja­kieÅ› nie­stwo­rzo­ne po­my­sÅ‚y na za­ra­bia­nie pie­niÄ™­dzy. To zresz­tÄ… u Bam­be­rów ro­dzin­ne. Jego pra­pra­dzia­dek przed woj­nÄ… w ten spo­sób stra­ciÅ‚ ma­jÄ…­tek swo­jej żony, czy­li mo­jej bab­ki. Ale Woj­tuÅ› mnie ko­cha i nig­dy by mnie nie okradÅ‚. Wie­dziaÅ‚, że mu za­wsze po­mo­gÄ™. Dla­te­go sama po­zwo­li­Å‚am mu za­brać do sprze­da­nia parÄ™ dro­bia­zgów, na któ­rych mi nie za­le­Å¼a­Å‚o. Nie­ste­ty, w trak­cie tego ty­go­dnia, kie­dy mnie nie byÅ‚o, tyl­ko on wy­no­siÅ‚ z na­szej ka­mie­ni­cy tak duży pa­ku­nek. No a poza tym na zam­kach nie byÅ‚o Å›la­du wÅ‚a­ma­nia, czy­li zÅ‚o­dziej mu­siaÅ‚ mieć klu­cze.
   – A gdzie Woj­tek sprze­daÅ‚ te rze­czy?
   – U Gel­ber­ga. Wiesz, tego, co chciaÅ‚ ode mnie te ob­ra­zy ku­pić.
   – To cie­ka­we. Może mu nie­opatrz­nie po­wie­dziaÅ‚, że pani wy­je­cha­Å‚a, i Gel­berg to wy­ko­rzy­staÅ‚?
   – Mo­Å¼esz mieć ra­cjÄ™, mój dro­gi chÅ‚op­cze!
   W pa­niÄ… Ir­mi­nÄ™ jak­by wstÄ…­piÅ‚ nowy duch. Trop wpraw­dzie byÅ‚ wÄ…­tÅ‚y, ale pro­wa­dziÅ‚ w od­po­wied­niÄ…, jej zda­niem, stro­nÄ™. Na do­da­tek da­waÅ‚ na­dzie­jÄ™ na oczysz­cze­nie z za­rzu­tów jej ko­cha­ne­go wnu­sia! Tak, te­raz trze­ba po­dÄ…­Å¼ać tym Å›la­dem! Ja­cek, ro­biÄ…c przy­siad, zer­k­nÄ…Å‚ na mo­ment na sto­jÄ…­cÄ… na pod­Å‚o­dze wa­liz­kÄ™. Spoj­rzaÅ‚ raz jesz­cze na Å›cia­nÄ™, gdzie byÅ‚y Å›la­dy po wi­szÄ…­cych do nie­daw­na ob­ra­zach.
   – I niby w tej wa­liz­ce miaÅ‚ wy­nieść tych kil­ka ob­ra­zów?
   – Tak.
   – To nie­moż­li­we.
   – Dla­cze­go?
   – Pro­szÄ™ spoj­rzeć, pani Ir­mi­no – Ja­cek pod­niósÅ‚ pu­stÄ… wa­liz­kÄ™ i przy­Å‚o­Å¼yÅ‚ jÄ… do Å›cia­ny w miej­scu, gdzie wciąż bar­dzo wy­raź­ny byÅ‚ Å›lad po naj­wiÄ™k­szym z ob­ra­zów. – Ona jest ciut za maÅ‚a na to. Te trzy by siÄ™ wpraw­dzie zmie­Å›ci­Å‚y, ale ten je­den Mal­czew­ski za nic by tu nie wszedÅ‚.
   – Masz ra­cjÄ™, mój dro­gi chÅ‚op­cze. Mu­szÄ™ im to szyb­ko po­wie­dzieć! – Pani Ir­mi­na byÅ‚a te­raz pew­na, że chwi­la uwol­nie­nia Woj­tu­sia zbli­Å¼a siÄ™ wiel­ki­mi kro­ka­mi. Już nie­mal chwy­ta­Å‚a za sÅ‚u­chaw­kÄ™ te­le­fo­nu, żeby za­dzwo­nić do pod­ko­mi­sa­rza Ło­sia, lecz jej rÄ™ka za­wi­sÅ‚a w po­wie­trzu i po­zo­sta­Å‚a chwi­lÄ™ w bez­ru­chu. W koÅ„­cu mach­nÄ™­Å‚a niÄ… z re­zy­gna­cjÄ…. – Oni to i tak zlek­ce­wa­Å¼Ä…. Ty mu­sisz zna­leźć tego zÅ‚o­dzie­ja.
   – Ja? Prze­cież ja nie je­stem po­li­cjan­tem ani na­wet de­tek­ty­wem.
   – Tyl­ko ty mi mo­Å¼esz po­móc. Ten po­li­cjant nie zro­biÅ‚ na mnie naj­lep­sze­go wra­Å¼e­nia. A prze­cież pa­miÄ™­tam, kie­dy by­Å‚eÅ› maÅ‚y, bez pro­ble­mu zna­la­zÅ‚eÅ› psa Woj­tu­sia, któ­re­go za­braÅ‚ ten okrop­ny ubek spod ósem­ki.
   – Ale to byÅ‚a za­ba­wa
   – To tym ra­zem bÄ™­dzie pra­ca. Ja ci za to za­pÅ‚a­cÄ™.
   – Ale…
   – Bez ga­da­nia. Wy­naj­mu­jÄ™ ciÄ™ jako de­tek­ty­wa. Bez­wa­run­ko­wo! – pod­nio­sÅ‚a siÄ™ z fo­te­la. – A ju­tro rano od­wie­dzÄ™ Woj­tu­sia i po­wiem mu, żeby siÄ™ nie mar­twiÅ‚, bo ty na pew­no znaj­dziesz zÅ‚o­dzie­ja!
    
   Pod­ko­mi­sarz ŁoÅ› pa­trzyÅ‚ na aresz­tan­ta prze­ni­kli­wym wzro­kiem. LewÄ… rÄ™kÄ… bÄ™b­niÅ‚ pal­ca­mi o blat swo­je­go biur­ka, a na pra­wy wska­zu­jÄ…­cy pa­lec na­krÄ™­caÅ‚ swo­im zwy­cza­jem wÄ…sa. To jak zwy­kle Å›wiad­czy­Å‚o o in­ten­syw­nym wy­siÅ‚­ku in­te­lek­tu­al­nym po­li­cjan­ta, tym ra­zem jed­nak zu­peÅ‚­nie bez­owoc­nym. Po­dej­rza­ny upo­rczy­wie od­ma­wiaÅ‚ ugiÄ™­cia siÄ™ pod ciÄ™­Å¼a­rem do­wo­dów, ja­kie zgro­ma­dziÅ‚ pod­ko­mi­sarz. A to mo­gÅ‚o źle wpÅ‚y­nąć na roz­wój Å›ledz­twa, a nad­to na­ru­szyć jego au­to­ry­tet u aspi­ran­ta SmaÅ„­ki. Je­dy­na na­dzie­ja, jaka siÄ™ tli­Å‚a w pod­ko­mi­sa­rzu, byÅ‚a pod­sy­ca­na przez pa­pie­ry, któ­re otrzy­maÅ‚ przed go­dzi­nÄ…. Przej­rzaÅ‚ je po­spiesz­nie i po­my­Å›laÅ‚, że to może być wÅ‚a­Å›ci­wy trop. Za­nim jed­nak nim ru­szy, po­sta­no­wiÅ‚ dać ostat­niÄ… szan­sÄ™ aresz­tan­to­wi.
   – No wiÄ™c jak, pa­nie Bam­ber, przy­zna siÄ™ pan w koÅ„­cu do kra­dzie­Å¼y tych ob­ra­zów czy nie?
   – Już panu ty­siÄ…c razy po­wta­rza­Å‚em, że ich nie za­bra­Å‚em. Nie okra­daÅ‚­bym wÅ‚a­snej bab­ci. Nie ma­cie na mnie żad­nych do­wo­dów.
   – Mamy wy­star­cza­jÄ…­ce po­szla­ki, żeby spÄ™­dziÅ‚ pan ja­kiÅ› czas w aresz­cie. Choć­by brak Å›la­dów wÅ‚a­ma­nia. No i to na­gra­nie z wa­liz­kÄ….
   – Szko­da tyl­ko, że nie spraw­dziÅ‚ pan do­kÅ‚ad­nie roz­mia­rów tej wa­liz­ki.
   – Nie ro­zu­miem, o co panu cho­dzi – pod­ko­mi­sarz ŁoÅ› ner­wo­wo po­dra­paÅ‚ siÄ™ po wÄ…­sie.
   – Cho­dzi mi o to, że ten naj­wiÄ™k­szy Mal­czew­ski by siÄ™ do niej nie zmie­Å›ciÅ‚.
   – SkÄ…d pan to wie? – za­in­te­re­so­waÅ‚ siÄ™ star­szy aspi­rant SmaÅ„ko, ale za­raz umilkÅ‚ skar­co­ny wzro­kiem prze­Å‚o­Å¼o­ne­go.
   – Moja bab­cia wy­na­jÄ™­Å‚a już od­po­wied­nie­go czÅ‚o­wie­ka.
   – De­tek­ty­wa? Kogo?
   – Po­znaÅ‚ go pan. To jej sÄ…­siad, Ja­cek Przy­pa­dek.
   – On jest de­tek­ty­wem?
   – Nie jest. Za to pierw­szÄ… rze­czÄ…, któ­rÄ… zro­biÅ‚, byÅ‚o przy­Å‚o­Å¼e­nie tej wa­liz­ki do Å›la­dów po ob­ra­zie, jaki zo­staÅ‚ na Å›cia­nie.
   – Ko­lej­ny ama­tor, któ­ry na­oglÄ…­daÅ‚ siÄ™ kry­mi­na­Å‚ów i wy­da­je mu siÄ™, że może być de­tek­ty­wem – prych­nÄ…Å‚ po­gar­dli­wie ŁoÅ›.
   – To co pan wy­no­siÅ‚ w tej wa­liz­ce? – spy­taÅ‚ star­szy aspi­rant SmaÅ„­ko.
   – Już mó­wi­Å‚em! Tro­chÄ™ sta­ro­ci. Za­nio­sÅ‚em je do pana Gel­ber­ga, bo nimi rów­nież siÄ™ in­te­re­so­waÅ‚. Sprze­da­Å‚em je, aby po­kryć część swo­ich dÅ‚u­gów.
   – Rze­czy­wi­Å›cie, pan Gel­berg to po­twier­dziÅ‚ – przy­znaÅ‚ nie­chÄ™t­nie ŁoÅ›. – Ale może to byÅ‚o tak. Bab­cia po­zwo­li­Å‚a panu za­brać te ob­ra­zy, żeby pan je sprze­daÅ‚ Gel­ber­go­wi, a sama po­sta­no­wi­Å‚a wy­Å‚u­dzić za nie od­szko­do­wa­nie?
   – Jak pan Å›mie ob­ra­Å¼ać mojÄ… bab­ciÄ™!
   – A Å›miem, pro­szÄ™ pana – ŁoÅ› pod­niósÅ‚ z biur­ka tecz­kÄ™ z pa­pie­ra­mi otrzy­ma­ny­mi przed go­dzi­nÄ…. – WÅ‚a­Å›nie do­wie­dzia­Å‚em siÄ™, że pana bab­cia byÅ‚a kie­dyÅ› sÄ…­dzo­na za pró­bÄ™ prze­my­tu dzieÅ‚ sztu­ki i do­sta­Å‚a za to wy­rok w za­wie­sze­niu. Wie­dziaÅ‚ pan o tym?
   – Nie – od­po­wie­dziaÅ‚ szcze­rze zdzi­wio­ny Bam­ber, wy­ko­nu­jÄ…c przy tym gwaÅ‚­tow­ny ruch gÅ‚o­wÄ….
   – A wi­dzi pan. Ja wiem, że ona jest oso­bÄ… sze­ro­ko usto­sun­ko­wa­nÄ…, z róż­ny­mi zna­jo­my­mi, ale to jej nie po­mo­Å¼e. Na po­li­cjÄ™ jesz­cze może na­ci­snąć, ale fir­ma ubez­pie­cze­nio­wa jak nic nie po­pu­Å›ci w tej spra­wie – za­bÄ™b­niÅ‚ po­now­nie pal­ca­mi o blat swo­je­go biur­ka. – To może jesz­cze pan ze­chce zmie­nić ze­zna­nia?

Komentarze czytelników