Ta witryna wykorzystuje pliki cookies do przechowywania informacji na Twoim komputerze. Bez nich strona nie będzie działała poprawnie. W każdym momencie możesz dokonać zmiany ustawień dotyczących cookies.
41244 osoby czytały to 575772 razy. Teraz są 4 osoby
      4 użytkowników on-line
     Tekst „PROWADŹ MNIE, PROWADŹ”.
     był czytany 1553 razy

„PROWADŹ MNIE, PROWADŹ”.

   
   
   Być może część z Was, po przeczytaniu tytułu, pomyślała, że tym razem będę opowiadał o jakimś nawiedzonym proroku, którego spotkałem na swej drodze. Otóż nie, choć rzeczywiście będzie to historia dość niezwykłego faceta, którego przewodnikiem była laska... Ale nie, nie był on, broń Boże, niewidomy. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że widział zdecydowanie więcej od innych. Choć z całą pewnością nie był jasnowidzem.
   Pierwszy raz zobaczyłem go, gdy jechałem autobusem do moich rodziców. Tak na oko miał pięćdziesiąt kilka lat, siwe, przetłuszczone włosy i okulary o dość mocnych szkłach. Ważył sporo za dużo, choć poruszał się bardzo energicznie. W wyciągniętej przed siebie dłoni trzymał grubą, bambusową laskę. Jednak jej koniec nie był skierowany do przodu, lecz w dół. Laska nie służyła więc do badania przeszkód, jak u ludzi niewidomych. Była jednak swego rodzaju przewodnikiem, bo gdy tylko pan wsiadł do autobusu usłyszałem:
   - Prowadź mnie, prowadź.
   Ponieważ starszy pan był sam, jego słowa były najwyraźniej skierowane do laski. Oczywiście pasażerowie uznali właściciela „bambusa” za wariata. Nie było jeszcze tłoczno, dlatego bez problemu utworzyli dla niego „wolny korytarz”. Zaś młoda dziewczyna na jego widok natychmiast zerwała się z siedzenia, ustępując mu miejsca, choć obok niej było inne wolne. On skwapliwe z tego skorzystał, zresztą w dwójnasób. Na drugim fotelu położył swoją laskę, z którą zaczął prowadzić ożywioną konwersację.
   To spowodowało, że mimo narastającego tłoku, nikt nie odważył się obok niego usiąść. A gdy autobus znalazł się na docelowym przystanku dla właściciela „bambusa”, ten chwycił laskę i znów wyciągnął ją przed siebie. Mamrocząc cały czas „Prowadź mnie, prowadź” wysiadł na zewnątrz. Pasażerowie odetchnęli z ulgą.
   Kolejny raz zobaczyłem go trzy tygodnie później. Robiłem większe zakupy w hipermarkecie. Nie było zbyt dużo ludzi, za to bardzo mało czynnych kas. Do każdej z nich stało już z dziesięć osób. Atmosfera robiła się nerwowa, bo nikomu się nie uśmiechało czekać pół godziny w kolejce do kasy.
   I wtedy zjawił się on. Trzymał przed sobą laskę i znów powtarzał:
   - Prowadź mnie, prowadź.
   Ludzie się rozstąpili, a on wykładał już swoje towary na taśmę. „Bambus” miał przewieszony przez łokieć, co nie przeszkadzało mu z nim cały czas rozmawiać. Kiedy zapłacił, laska znów znalazła się przed nim i wszyscy ponownie usłyszeli jego zaklęcie: „Prowadź mnie, prowadź.”
   - Jakiś nienormalny – zauważył pan stojący przede mną.
   - Biedny człowiek – sprostowała klientka znajdująca się w kolejce do sąsiedniej kasy.
   - Zna go pani?
   - Tak. Mieszka w tym samym bloku co ja. To się stało jakieś sześć, może siedem lat temu.
   - Co?
   - Stracił pracę. I od tego czasu pomieszało mu się w głowie. A jeszcze gorzej to ma jego żona. Dopóki jeszcze mieszkały z nimi dzieci, to się miała do kogo odezwać, ale teraz sobie już rady nie daje.
   Nie wtrącałem się do tej rozmowy, bo i tak nikt by nie uwierzył w moje słowa. Ale ja wiedziałem, że ten człowiek jest jak najbardziej normalny. Zbyt wielu spotkałem w życiu wariatów i zbyt wielu takich, którzy to tylko, z różnych względów, symulowali, żeby nie rozpoznać takiej osoby. Ale to wszystko były zwariowane nastolatki albo osoby pozujące na artystów. A właściciel bambusa na takiego nie wyglądał.
   Dlatego gdy miesiąc później wsiadłem do autobusu i zobaczyłem go, gdy rozsiadł się z laseczką na dwóch fotelach, ucieszyłem się. I choć były też inne wolne siedzenia, postanowiłem poprosić „bambusa”, żeby ustąpił mi miejsca. Wywołało to na chwilę zdziwienie mężczyzny, jednak zaraz odzyskał rezon.
   - Nie wiem, czy laseczka się na to zgodzi – uśmiechnął się rozbrajająco i nachylił się do swej przyjaciółki, jakby rzeczywiście chciał wysłuchać jej opinii.
   - To dobrze wychowana laska, więc na pewno nie będzie miała nic przeciwko – podjąłem decyzję za oboje i zdecydowanym ruchem przesunąłem „bambusa”.
   To spowodowało konsternację mężczyzny, ale nie protestował. Usztywnił się tylko nieco lecz nic nie mówił. Zerkał jedynie na mnie ukradkiem. A gdy podniosłem się do wyjścia, miałem wrażenie, że chce się zasłonić, jak przed ciosem. Ale gdy zobaczył, że jestem przy drzwiach, ponownie ujął w dłoń bambusa i powiedział: „Prowadź mnie, prowadź”. Ja zaś już wiedziałem, że zaraz poznam jego tajemnicę.
   Dogonił mnie po kilkudziesięciu metrach.
   - Niech pan poczeka – przystanąłem się i odwróciłem, a on, nieźle zasapany, podbiegł do mnie. – Pan wie?
   - Tak, wiem – odparłem, choć nie do końca byłem pewien o co mu chodzi.
   - Kto pana nasłał? – w jego wzroku pojawiło się coś tak nieprzyjemnego, że trochę się przestraszyłem.
   - Nikt.
   - To czego pan chce?
   - Niczego.
   - To niemożliwe. Zresztą, ja w sądzie i tak wszystkiemu zaprzeczę, a za mną stoją badania lekarskie.
   To oświadczenie nieco mnie rozbawiło. Ponadto jego wzrok nieco złagodniał, co ponownie dodało mi odwagi.
   - Powinien pan być bardziej ostrożny, bo przecież ja to wszystko mogę nagrywać.
   To, co powiedziałem, na moment go wystraszyło. Ale chyba również ostatecznie przekonało, że nie mam złych zamiarów.
   - Dlaczego pan się zdemaskował ze swoją wiedzą w autobusie? – zapytał.
   - Z próżności i ciekawości.
   - Z próżności?
   - Tak. Chciałem panu pokazać, że jestem sprytniejszy od innych i nie dałem się nabrać.
   - Ale nie wie pan, dlaczego tak naprawdę to robię? – domyślił się.
   - To oczywiste. Przecież pana wcale nie znam. Widzę pana trzeci raz w życiu. Usłyszałem tylko od jednej pani w sklepie, że to wszystko zaczęło się od utraty pracy kilka lat temu.
   - Tak. Choć dla mnie to zwolnienie okazało się błogosławieństwem, które pozwoliło mi przejrzeć na oczy.
   Było dość chłodno, więc postanowiliśmy pospacerować. Zadeklarowałem, że mogę go odprowadzić do domu, ale on wolał nie ryzykować spotkania z jakimś sąsiadem. Zaproponował, że po prostu zrobimy parę rundek „w tę i z powrotem”.
   - Mógłbym panu długo o tym opowiadać, ale żaden z nas nie ma czasu. Powiem więc w skrócie, że jeszcze kilka lat temu miałem na głowie cały dom. Moja żona i dzieci zawsze uważały, że mogą na mnie wszystko zwalić, a tatuś to załatwi. Ja zarabiałem, sprzątałem, robiłem zakupy, na wywiadówki chodziłem. Kiedy fizycznie nie mogłem wykonać którejś z tych czynności, to moja wielce obrażona żona zgadzała się mnie zastąpić. Potem i tak wypominała mi to miesiącami.
   Zrobiliśmy nawrót i zaczęliśmy iść z powrotem.
   - Ale przyszła recesja i straciłem pracę. To były dla mnie ciężkie dni. Myślałem, że chociaż w rodzinie znajdę oparcie. Ale gdzie tam. Oni potrafili mieć tylko do mnie pretensje, że już nie mogę im dawać pieniędzy. Było mi strasznie ciężko, a nasze oszczędności topniały błyskawicznie. Żona nawet nie myślała, żeby pójść do pracy, bo nigdy czegoś takiego nie robiła. Kiedyś podsłuchałem przypadkiem jej rozmowę telefoniczną z koleżanką. Powiedziała jej mniej więcej coś takiego: „Chyba bym musiała zwariować, żeby iść do pracy. W końcu to on jest głową rodziny i ma obowiązek utrzymać mnie i dzieci.” I wtedy coś we mnie pękło. Dostałem ataku szału i wybiłem połowę naszej domowej zastawy. Przyjechało pogotowie i zabrali mnie na obserwację do „wariatkowa”.
   Mijała nas jakaś para, dlatego właściciel „bambusa’ na jakiś czas na wszelki wypadek zamilkł. Kiedy byli już dostatecznie daleko, kontynuował.
   - Tam poznałem bardzo fajnych ludzi. Z jednej strony nieszczęśliwych ale z drugiej szczęśliwych, bo nie muszących się liczyć z żadną rzeczywistością. Postanowiłem być taki jak oni i gdy po tygodniu mieli mnie wypisać, wkroczyłem do gabinetu lekarza z tą laską – wskazał na bambusa – którą podarował mi inny pacjent. Zacząłem nawet do niej gadać, ale pan doktor szybko poznał, że udaję. Zapytał dlaczego a ja mu wyjaśniłem. Pokiwał ze zrozumieniem głową, a ponieważ sam był właśnie „goły” po drugim rozwodzie, zgodził się mi pomóc. Mogłem wkrótce opuścić „wariatkowo”, jako niegroźny dla otoczenia szaleniec. Dostałem małą rentę, która jednak nie wystarczała oczywiście na utrzymanie. Dlatego moja żona musiała wkrótce pójść do pracy.
   Ostatnie zdanie powiedział z wyraźną satysfakcją. Trudno go było jednak nie zrozumieć.
   - Zacząłem wspaniałe życie. Za nic już nie odpowiadałem, a ci, którzy na mnie do tej pory pasożytowali, musieli sobie radzić sami. Nie znaczy to, że stałem się darmozjadem. Cały czas robię zakupy i sprzątam, choć moja żona i tak twierdzi wobec wszystkich sąsiadów, że nie ma ze mnie pożytku.
   - A dzieci?
   - Dzieci bardzo szybko wydoroślały. Syn zaczął studia, ale po pierwszym roku wyjechał do jakiegoś krewnego żony do Stanów i tam zaczął pracować. Po roku, zaraz po maturze, dołączyła do niego córka. Od trzech lat nie byli ani razu w Polsce. Teraz ma do nich wyjechać też żona.
   - A pan?
   - Ja tu zostaję i będę miał wreszcie święty spokój. Rozwodzimy się właśnie, ona chce to załatwić jak najszybciej. Na szczęście mieszkanie jest moje, jej się spieszy, więc nie ma zamiaru się o nie procesować. Za pół roku już jej tu nie będzie, a za rok pewnie nie będzie już umiała słowa po polsku.
   - Czyli, że zaraz pan skończy udawać?
   - Tego nie wiem. Polubiłem to swoje szaleństwo. Tylko z tego punktu widzenia widać jak świat szybko pędzi nie wiadomo gdzie. I tylko będąc wariatem można sobie pozwolić na pozostawanie z boku. Bo wie pan, tak sobie myślę, że w dzisiejszych zwariowanych czasach, szaleństwo rzeczywiście jest jedynym sposobem na normalne życie.
   

Komentarze czytelników