Tekst WIRUS
był czytany 1745 razy
WIRUS
Czy zastanawialiście się kiedyś skąd się bierze wirus? Mam na myśli wirusa komputerowego. Oczywiście rozumiem, że jest on wytworem geniuszy informatycznych. Zlecają mu oni popsucie pracy setek tysięcy innych osób, zwykle bez najmniejszego powodu. Ale czy zastanawialiście czemu tak robią? Co jest praprzyczyną powstania tych wstrętnych robali, niszczących zawartość komputerów?
Według mnie wirus tkwi w głowach samych informatyków. Zostali nim zarażeni przez nieznane bliżej siły i teraz jedynie rozsiewają chorobę, nie będąc w stanie nad nią zapanować. Biedni, niedocenieni geniusze, często cherlawi, w okularach z bardzo mocnymi szkłami. Tacy, jak informatyk w agencji, w której pracowałem.
Zawsze patrzył na nas z góry i nie mógł zrozumieć, dlaczego zarabiamy dwa razy tyle co on, za wymyślanie jakiś durnych hasełek. Gdy zwracaliśmy się do informatyka (miał na imię Łukasz) z jakimś problemem, na jego twarzy widzieliśmy od razu wysiłek intelektualny, polegający na takim logicznym przetworzeniu danych, które od nas uzyskał, by wynik był zupełnie różny, od oczekiwanego przez nas. Całość przypominała dowcip w którym spragniony Murzyn poprosił złotą rybkę o dużo słodkiej wody, wielką ilość dup i o to, by mógł być biały. Jego życzenie zostało spełnione, przez zamienienie go w muszlę klozetową.
Dlatego rozmowę z Łukaszem zaczęliśmy traktować jak zawodowe ćwiczenie, mające nam ułatwić generowanie takich komunikatów marketingowych, które musi zrozumieć każdy.
Tych problemów nie miała tylko Ania. Była jedyną kobietą wśród copywriterów. Miała jasno blond włosy, chabrowe oczy... Łukasz w mig pojmował jakie problemy ma jej komputer i co należy z nim zrobić. A trzeba przyznać, że psuł się on wyjątkowo często. Ale Ania nie musiała nawet schodzić do jego pokoju, bo Łukasz sam się od razu znajdował. Podejrzewaliśmy nawet, że jako administrator sieci, coś musi robić, żeby potem przyjść z odsieczą damie swojego serca. Bo wątpliwości, co do tego, że się podkochuje w naszej koleżance, nie miała nawet ona sama. Ale jak każda kobieta miała w sobie odrobinę kokieterii i zamiast trzymać go na dystans, uśmiechała się do niego szczególnie ładnie. A on, rozumiał to nieco opacznie.
Zresztą, nie był jedynym adresatem uśmiechów Ani. Kolejnym był nasz szef, właściciel agencji. Ale tu miała potężną konkurencję, w postaci dyrektorki accountów, Elki. Była to kobieta silna i władcza, w przeciwieństwie do szefa. I kiedy podczas jednej z firmowych imprez Ania za bardzo przytulała się do niego, wiedzieliśmy, że już długo wśród nas miejsca nie zagrzeję. Tak też się stało i tydzień później Ania mogła już czuć się zwolniona.
Łukasz, tak jak ja, nie bawił się nigdy na firmowych imprezach. U niego jednak wynikało to z charakteru. Był odludkiem o mało imprezowym wyglądzie i nawet nasze szefostwo, zwykle dość stanowcze w przymusowej integracji pracowników, nie nalegało na jego udział w pozapracowych spotkaniach. Mógł psuć humor innym.
Dlatego dla naszego informatyka, wiadomość o zwolnieniu Ani była jak grom z jasnego nieba. Stał pośrodku naszego pokoju copywriterów i patrzył na nas, myśląc, że sobie z niego żartujemy. W końcu spytał tylko, czy mamy do niej numer na komórkę. Podaliśmy mu go.
- Ale na twoim miejscu odpuściłbym sobie ją – Tomek poczuł się w obowiązku udzielić mu rady. Uważał się za najprzystojniejszego z nas i miałem wrażenie, ze nigdy nie mógł do końca zrozumieć, dlaczego Ania nie interesowała się nim. – Ona nie jest dla ciebie. Zresztą, zdaję mi się, że ona już ma jakiegoś nadzianego mena.
- Ale ja chcę tylko zapytać jak ona się czuję – odpowiedział mu Łukasz i cały się zaczerwienił.
Jakiś tydzień później pracowaliśmy do późna nad bardzo ważnym projektem. Elka krążyła tylko cały czas między pokojem copywriterów i swoim gabinetem, wklepując na bieżąco wszystko do prezentacji. Było coraz później i później. Atmosfera psuła się wprost proporcjonalnie, do poziomu zmęczenia.
Koło dziesiątej wieczorem szefowa wyszła od nas z kolejną porcją pomysłów. Zaraz potem chciałem wyjść na zewnątrz, żeby odświeżyć umysł jesiennym powietrzem. Dlatego najlepiej ze wszystkich usłyszałem jej krzyk i jako pierwszy wbiegłem do jej gabinetu.
Dyrektorka stała z przerażonym wyrazem twarzy, a jej wzrok był wlepiony w ekran komputera. Spojrzałem tam, gdzie ona. Przez czarne tło, powoli, niemal majestatycznie, przebiegał ogromny napis: W TWOIM KOMPUTERZE WYSTĄPIŁ BŁĄD OO7. ZARAZ NASTĄPI SKASOWANIE WSZYSTKICH DANYCH.
Podszedłem do komputera. Szefowa chciała mnie powstrzymać, ale nacisnąłem już klawisz. Napis zniknął i pojawił się jej normalny pulpit. W tym momencie w drzwiach stanęli wszyscy, którzy jeszcze pracowali.
- Nic się nie stało. Wracajcie do pracy – dyrektorka zrozumiała już, że niebezpieczeństwo zostało zażegnane, choć nie do końca zdawała sobie jeszcze sprawę, co jej groziło. Wszyscy, nieco zdezorientowani, wychodzili potulnie. Chciałem ruszyć za nimi, ale ona przytrzymała mnie za rękę. – Co to było? – spytała, gdy pozostali już wyszli.
- To był zwykły wygaszacz ekranu.
- Ale przedtem robiło się to po prostu czarne.
- A teraz był to napis. W naszych komputerach ustawione jest na przykład : „Napisz coś wreszcie!”
- O Boże, a ja myślałam, że to jest jakiś wirus – dopiero teraz odetchnęła z ulgą. Zaraz jednak obudziła się w niej podejrzliwość. – Ale kto to zrobił?
- To też mógł być jakiś wirus. Tylko taki śmieszny. Pewnie dostałaś go przez internet. – szczerze mówiąc, nie wiedziałem wtedy, czy coś takiego jest możliwe przy wygaszaczach. Wiedziałem za to prawie na pewno, czyja to robota. – Dlatego na wszelki wypadek wezwij Łukasza, żeby ci to usunął.
- Jasne. Mam nadzieję, że nikomu o tym nie powiesz?
Przytaknąłem, choć miałem dziwne przeczucie, że opis dzisiejszego zdarzenia i bez mojej pomocy stanie się wkrótce znany. Ale i tak już powoli rozglądałem się za nową pracą, więc umiarkowanie zależało mi na tym, co pomyśli moja szefowa.
Nie myliłem się. Wkrótce wiadomość obiegła całą agencję, choć tylko niektórzy rozumieli clue dowcipu. Tak jak to zresztą zwykle bywa z żartami środowiskowymi, naprawdę śmiesznymi tylko dla pewnej grupy osób. Za to niebawem okazało się, że dowcip odniósł swój, zapewne, główny cel.
Któregoś dnia Łukasz wkroczył do naszego pokoju dumny jak paw i rzucił od niechcenia:
- Nie znacie jakiejś dobrej knajpy, gdzie mógłbym zabrać dziewczynę na kolację? – z uwagą zaczął przyglądać się swoim paznokciom u rąk. – Umówiłem się z Anią.
Od tego dnia znaliśmy dość dobrze dalszy przebieg ich znajomości. Po pierwszej kolacji, nastąpiła druga. W międzyczasie Ania wprowadziła się do Łukasza. Nasz informatyk z każdym dniem coraz bardziej pęczniał i pęczniał z dumy.
Ale w końcu ktoś wbił w niego szpileczkę i przyszedł do pracy całkiem sflaczały. Od tego dnia nasze komputery zaczęły się psuć straszliwie, a Łukasz nie bardzo przejmował się ich naprawianiem. Dopiero kiedy szefowa zagroziła mu zwolnieniem, cały sprzęt wrócił do normy. Natomiast nasz informatyk stał się jeszcze bardziej burkliwy i milczący.
- Podobno odchodzisz? – zapytał, gdy kiedyś zastał mnie samego w pokoju.
- Zastanawiam się nad tym. Szukam dobrych ofert.
Stał przez chwilę w milczeniu, ale widać było, ze coś go gryzie.
- Chcesz coś ode mnie?
- Tak. Mariusz – tak miał na imię jeden z grafików komputerowych, z którym Łukasz rozmawiał czasem więcej. Pewnie tylko dlatego, że tamten też dobrze się znał na komputerach. – Mariusz powiedział, ze jesteś poetą.
- W pewnym sensie.
- Ale znasz się na kobietach? – upewnił się.
- Trochę.
- A ja zupełnie nie. Ania to była moja pierwsza dziewczyna...
Dalej usłyszałem całą historię ze szczegółami. Zaczęło się od telefonu Łukasza. Trafił akurat na chwilę, kiedy jej mężczyzna wywalił ją z mieszkania. Ania znalazła się ciężkiej sytuacji. Nie była z Warszawy, nie miała pracy, a teraz w dodatku straciła mieszkanie... No i pojawił się wybawca.
Tak naprawdę to nie byli razem. Ona u niego tylko mieszkała, czasem gdzieś wspólnie wychodzili. Nie sypiali ze sobą. Mówi, że nie nalegał na to, bo jest dżentelmenem. Zresztą, nie przeszkadzało mu to. Dla niego to wszystko było jak bajka. Ale, niestety, zły książę, który wygnał wcześniej jego królewnę, zmienił zdanie. No i Ania wróciła do niego od razu.
- Nie rozumiała nawet, że mogę mieć o coś pretensję. A teraz nie chcę mnie widzieć. – smutek w jego oczach pogłębił się. – No i powiedz, czemu? Tamten gość ją w ogóle nie szanował, nawet ją parę razy uderzył. On ma żonę. Jak Ania straciła pracę, to przestraszył się, że go będzie od razu chciała złapać na dziecko. A ona, zaraz jak znalazła pracę, zadzwoniła, żeby mu o tym powiedzieć. Bo chciała od razu do niego wrócić. A ja się o tym dowiedziałem, jak on podjechał pod moje mieszkanie, żeby zabrać jej rzeczy – miał teraz autentycznie minę zbitego psa – Byłem przecież dla niej taki dobry. Dlaczego ona mi to zrobiła?
I co ja mu miałem powiedzieć? Że tamten gość ma wypasioną brykę, jest przystojny i być może rewelacyjny w łóżku? Jak w ogóle tłumaczyć ludziom o umysłach ścisłych zawiłości i niuanse miłości? Przecież dla nich wszystko musi być logiczne. Przez to zresztą mają kłopoty z wyrażaniem własnych uczuć. No bo czym wytłumaczyć miłość?
- Widzisz, Łukasz – układałem sobie powoli w głowie swoją wypowiedź. – Dawno temu Wielki Informatyk – pokazałem palcem do góry – tak zaprogramował świat, żeby wszystko było na nim proste i zrozumiałe. Ale potem haker, o imieniu Lucyfer, włamał się do systemu o nazwie Kobieta i nieźle tam namieszał. Od tej pory, niestety, jak ktoś naciśnie na niej klawisz enter, to zamiast zalogować się, restartuje system, albo go nawet wyłącza.
- To jaki klawisz nacisnąć?
- Obawiam się, że w większości wypadków trzeba zaryzykować i nacisnąć escape. I nie pytaj mnie, dlaczego tak jest. Tego wirusa nie mogą usunąć najlepsi informatycy od tysięcy lat.