Tekst KURTKA
był czytany 1387 razy
KURTKA
Czy wierzycie w czarnego kota? Albo w piątek trzynastego? Nie chodzicie pod drabiną i strach w Was wzbudza rozbite lustro? Na pewno nie, bo przecież żyjecie w dobie Internetu, jesteście światli, nowocześni i nie wierzycie w zabobony.
A czy wierzycie w fatum tkwiące w przedmiotach? To znaczy, że zwykłe rzeczy przynoszą pecha swoim właścicielom? I nie chodzi mi tu o drogocenny diament, którego ogromna wartość, rozbudza po prostu ludzkie namiętności i prowadzi do tragedii. Mówię o najzwyklejszym w świecie przedmiocie, który wywiera zły wpływ na losy swoich posiadaczy.
Też na pewno nie wierzycie. Ja także w to nie wierzę. Ale opowiem Wam tę historię.
Kurtka pochodziła ze Stanów. Była na wyposażeniu tamtejszej armii. Takie noszą amerykańscy marines w szczególnie niskich temperaturach. Do Polski przybyła z synem niejakiej Roboniowej, która mieszkała na wsi, niedaleko moich dziadków. Syn służył w tych formacjach i do kraju wrócił już jako obywatel USA. I to ostatnia pewna rzecz w tej historii.
Pierwsza rozbieżność dotyczyła faktu, czy wrócił z wojskową emeryturą, czy raczej rentą. On sam twierdził, że z tą pierwszą, ale zachowywał się tak dziwnie, że ludzie uważali, iż całkiem zwariował. Chodził całymi dniami po wsi, ale rzadko kogoś zauważał. Nie chodziło o to, że ignorował znajomych z dzieciństwa, ale wyglądało to tak, jakby ich zupełnie nie widział, jakby byli przezroczyści.
Kiedy dni zaczęły się robić coraz krótsze i chłodniejsze, doszedł nowy szczegół. Były marines, mimo niskich temperatur, wciąż chodził w samej koszuli, albo sweterku. Nie zmienił tego zwyczaju nawet, kiedy spadł śnieg.
- Pani Roboniowa, niech mi pani powie, ale szczerze, czemu ten pani syn chodzi tak lekko ubrany? – moja babcia odwiedzała czasem matkę eksżołnierza. Zresztą, jako jedna z nielicznych, bo sama Roboniowa, też nie miała opinii najnormalniejszej osoby.
- To wszystko przez tę jego kurtkę – zaciągnęła się nerwowo papierosem. Była nałogową palaczką i jedyne ograniczenie, na jakie się zdobyła, to zużywanie tylko jednej paczki dziennie.
- JakÄ…?
- O, tę – otworzyła szafę i pokazała wiszącą na wieszaku kurtkę – Tylko niech mu pani czasem nie powtarza, że ją pani pokazałam. Strasznie by się zezłościł.
- A dlaczego?
- Bo on siÄ™ jej boi.
- Aha – pokiwała głową moja babcia, nie wiedząc zapewne, co ma powiedzieć.
- Ja wiem, że to strasznie głupio brzmi – przyznała Roboniowa – Ale on w to wierzy. Mówi, że to ona kazała mu tu przyjechać.
- Kurtka? – sprecyzowała babcia.
- Tak. A wcześniej, twierdzi, że pozabijała jego kolegów.
- W jaki sposób?
- Tego nie mówi. Ale z jednej strony boi się ją założyć, a z drugiej obawia się, że jak założy jakąś inną, to ta będzie zazdrosna.
- Ale pani w to nie wierzy? – upewniła się babcia.
- Nie.
- To dlaczego mu jej pani nie spali?
- Bo boję się, żeby wyjechał. Tyle lat na niego czekałam. A przecież, to ta kurtka kazała mu tu przyjechać.
Kilka tygodni później, tuż przed świętami, znaleziono młodego Robonia wiszącego na drzewie. Nikt nie wiedział, kiedy się zabił, bo ciało zesztywniało błyskawicznie na mrozie. Sam fakt samobójstwa nikogo specjalnie nie zdziwił. Wiadomo, wariat. Ale było coś, co ludzi zastanawiało. Eksmarines miał na sobie kurtkę. Starą, drelichową, podobną do tych, które noszą budowlańcy, albo drwale na porębie. Nikt jednak nie snuł dalszych domysłów, bo moja babcia opowiedziała historię kurtki tylko dziadkowi. A ten nie należał do plotkarzy.
Jakiś czas po pogrzebie, już po Nowym Roku, babcia odwiedziła Roboniową. Kobieta wyglądała naprawdę źle. Kiedy już wyżaliła się na wszystkie swoje nieszczęścia, babcia zebrała się do wyjścia. Ale gospodyni zatrzymała ją jeszcze na chwilę w drzwiach.
- Wie pani, co jest najgorsze? – zapaliła kolejnego papierosa i zaciągnęła się nim nerwowo.
- Co?
- Ta kurtka. Cały czas mam wrażenie, że mnie obserwuje.
- W jaki sposób?
- Nie mogę zamknąć dobrze drzwi od szafy. Nawet jak podstawię pod nie krzesło, to ledwo gdzieś wyjdę, to krzesło odsunięte, a drzwi otwarte.
- Przecież teraz, może pani ją już spalić.
- Może i mogę – pokręciła głową. – Ale jak, ja się nawet boję ją z szafy wyjąć. Może by pani mąż mi pomógł?
Dwa dni później Roboniową odwiedził mój dziadek i zabrał kurtkę. Pod koniec stycznia kobieta zasnęła z papierosem w ręku. Tak przynajmniej było napisane w raporcie straży pożarnej. Z jej domu nie zostało nic, wszystko doszczętnie spłonęło.
Na początku lutego przyszła odwilż. Cały śnieg stopniał, a lód na pobliskim zalewie zrobił się tak kruchy, że nawet psy się bały na niego wchodzić. Ale ocieplenie trwało tylko tydzień. Potem, nagle napłynęło mroźne powietrze, podobno aż znad Alaski. A zaraz po nim, sypnął śnieg.
Mój dziadek był społecznikiem. Nigdy nie mógł usiedzieć na miejscu. Po wojnie krzewił w okolicy spółdzielczość, niosąc kaganek oświaty. Dlatego nadprzyrodzoną moc kurtki uważał za bzdurę. I dlatego również, gdy biały puch przykrył ziemię kilkucentymetrowa warstwą, wziął łopatę i zaczął odśnieżać chodnik przed domkiem. Ale, niestety, wcześniej zamarznięta wilgoć utworzyła gołoledź, obecnie schowaną, więc tym bardziej groźną. I dlatego mój dziadek wywrócił się.
Gdyby był młody, nic by mu się pewnie nie stało. Ot, zwykle złamanie. Ale w tym wieku takie rzeczy są niebezpieczne. Dziadek gasł w oczach i umarł dość szybko. Zaraz po jego śmierci przyszła kolejna gwałtowna odwilż. Pamiętam to dokładnie, bo na pogrzebie wszyscy niemal brodziliśmy w błocie.
Kurtka przetrwała. Nie chcę wnikać w to, dlaczego moja babcia jej nie zniszczyła, lecz tylko schowała na strychu, obok zabawek z mojego dzieciństwa. Tam też ją znalazłem, kiedy przypomniałem sobie o plastikowych kręglach, które strącałem, gdy byłem mały. Zatrzymałem się u babci po drodze w góry, gdzie zwykle wyjeżdżałem ze znajomymi pod koniec września. Bardzo mi się spodobała, bo była ciepła, zielona (mój ulubiony kolor) i bardzo podobna do najmodniejszych w tym czasie kurtek.
Babcia oczywiście nie chciała mi jej dać. Opowiedziała mi całą powyższą historię, ale ta zadziałała dodatkowo na moją wyobraźnię i teraz nie wyobrażałem sobie, jak mógłbym wytrzymać już bez kurtki. Babcia w końcu machnęła ręką i dodała tylko zrzędliwie:
- Zobaczysz, ona ciÄ™ zgubi.
Wrześniowe góry są najpiękniejsze na świecie. Tej palety barw, nie ma nigdzie indziej, o żadnej porze roku. Na dodatek, mroźne już powietrze, jest bardzo przezroczyste. Zwłaszcza rano. Dlatego wstałem któregoś dnia bardzo wcześnie i tylko poinformowałem zaspanych jeszcze znajomych, że idę się przejść na pobliski szczyt.
Ale w górach, jak to w górach. Pogoda potrafi się zmienić błyskawicznie. I nawet we wrześniu pada tam śnieg. Ponieważ chmury skradały się za moimi plecami, to ich nie zauważyłem. Przestraszył mnie dopiero świst wiatru. Kiedy się odwróciłem, za mną już prawie nic nie było widać, poza białą ścianą. Nie było sensu iść dalej, nie było sensu wracać. Pomyślałem, że o tej porze roku, takie zjawisko nie może trwać zbyt długo. Dlatego postanowiłem przeczekać.
Moje przypuszczenia okazały się słuszne. Po kwadransie śnieg zaczął rzednąć i ruszyłem na dół. Ale byłem dość wysoko, prawie na 1000 metrów. Na tej wysokości drzewa tracą wcześniej liście. A skryte pod śniegiem...
Pośliznąłem się i zacząłem zjeżdżać w dół. Właściwie mogłem się skupić tylko na tym, żeby moja sylwetka była jak najmniej aerodynamiczna. Po drodze nie było nic, czego mógłbym się chwycić, bo drzewa stały jakieś dwa metry od żlebu, którym się zsuwałem. Śliskie płótno kurtki, było jak saneczki. Zbliżałem się coraz szybciej do krawędzi. Tam podjąłem jeszcze próbę chwycenia się za występ skały. Bez powodzenia. Spadłem.
Moje siedzenie było mocno potłuczone, ale reszta wydawała się cała. Zatrzymałem się po jakiś dwu metrach lotu, na skalnej półce. Pode mną rozciągała się przepaść. Nieduża, najwyżej dwudziestometrowa. Ale prawdopodobnie wystarczająca, by niewiele ze mnie zostało.
Usiłowałem podciągnąć się wyżej. Przeszkadzała mi w tym jednak kurtka, która nie dawała dobrze oprzeć się na skalnych występach łokciom i tym samym pomóc dłoniom. Będziecie się śmiać, ale rozpiąłem ją bardzo powoli. Odpuściłem sobie nawet wyjmowanie batoników z jej kieszeni. A potem, błyskawicznie ją zdjąłem i cisnąłem w przepaść pod sobą. Straciłem przy tym zresztą równowagę, ale jakimś cudem udało mi się nie spaść.
Wiem, że syn Roboniowej był niespełna rozumu. Ona sama była nałogową palaczką. Dziadek pośliznął się, jak wielu innych ludzi, na zamarzniętej ziemi. Ja sam musiałem potknąć się przez nieuwagę. A gdy zrzucałem potem kurtkę w pośpiechu, to w sumie normalne, że się zachwiałem.
Wszystko to wiem. Ale co z tego?