Tekst NIENASZ
był czytany 1538 razy
NIENASZ
Narodziny dziecka to prawie zawsze jakiś punkt zwrotny w życiu ludzkim. Człowiek wtedy najdobitniej rozumie, że nie żyje sam dla siebie. Że są rzeczy ważniejsze niż chwilowe przyjemności. Te małe, bezbronne istoty, swoim uśmiechem i ufnością z jaką do nas lgną, uświadamiają nam także, jak wiele od nas zależy i jak ważni jesteśmy dla nich.
Dlatego strach o nie, jaki nas przejmuje, jest największy na początku. Każdy przejaw jakiejkolwiek choroby noworodka napawa rodziców nieporównywalnie większym przerażeniem, niż gdyby miało to miejsce u nastolatka. Jeszcze mocniej złości nas fakt, że nie możemy mu pomóc, zająć się i obronić go. Tak bardzo boimy się, żeby ktoś nie przerwał naszego szczęścia, które dopiero się zaczęło.
Kiedy więc nowonarodzony synek mojej kuzynki zachorował w szpitalu na zapalenie płuc, cała rodzina chodziła jak struta. Matka nie odstępowała niemal inkubatora, w którym leżał. Zmieniały się tylko osoby jej towarzyszące. Ustalono nawet specjalne dyżury, w których i ja brałem udział.
Ola oczywiście cały czas była wpatrzona w aparaturę, podtrzymującą życie jej maleństwa. Ja natomiast czasem obserwowałem malucha, który leżał na normalnym łóżeczku obok. Był to widok bardzo podnoszący na duchu, bo dzidziuś cały czas się uśmiechał i wyglądał na niesłychanie zadowolonego z życia. Ciekawy byłem, czy coś mu dolega, a jeśli nie, to czemu znalazł się wśród chorych dzieci.
Pod koniec mojego dwugodzinnego dyżuru pojawiła się starsza pani. Ubrana była bardzo skromnie, ale schludnie. Po chwili dołączyły do niej dwie osoby, kobieta i mężczyzna, tuż przed trzydziestką, trzymający się za ręce. Towarzyszył im jeszcze ich rówieśnik, który miał w sobie coś niesamowicie ciepłego i ujmującego.
Para podeszła do uśmiechniętego malucha, którego ten widok najwyraźniej jeszcze bardziej ucieszył. Wyciągnął przed siebie rączki i wyraźnie domagał się przytulenia. Obydwoje niesamowicie ucieszył ten gest, ale starsza pani zareagowała na to z przerażeniem. Chciała chyba nawet zaprotestować, ale uśmiech ciepłego mężczyzny i jego przeczący gest głowy, zatrzymał ją na miejscu.
A rozradowany maluch wylądował w ramionach, jak sądziłem, rodziców. Przytulali go niezwykle delikatnie i uśmiechali się do niego radośnie. Wtedy po raz pierwszy wydało mi się, że nie są całkiem zwyczajni. Mimo swojego wieku, nie wyglądali jak rodzice, ale jak duże dzieci.
- Popatrz, to nasz Jacuś – powiedział On do Niej.
- Tak, to nasz JacuÅ›.
Po dwóch dniach po raz kolejny wypadł mój dyżur. Przywitałem się z Olą, której podkrążone oczy i zaniepokojony wciąż wzrok, nie były najbardziej optymistycznym widokiem. Dlatego znów spojrzałem na uśmiechniętego malca.
- Nie wiesz, co mu dolega? – zapytałem Oli.
- Komu? – zapytała nieprzytomnie.
- Jemu – pokazałem głową na rozradowanego sąsiada jej syna.
- Nie mam pojęcia.
- A ci jego goście nie wydali ci się dziwni?
- Bo ja wiem. Może trochę. A czemu się nim interesujesz?
- Bo... ma na imiÄ™ tak samo jak ja.
- Aha – przyjęła do wiadomości moje tłumaczenie, ale coś jej się przypomniało. – Właściwie to nie wiem, czy on ma tak na imię.
- Tak na niego mówili jego rodzice.
- Nie jestem pewna czy to sÄ… jego rodzice.
- Co przez to rozumiesz?
- Już kilka razy sÅ‚yszaÅ‚am, jak ta starsza pani zwracaÅ‚a siÄ™ do tego malca per â€nienaszâ€. Na co ten mężczyzna mówiÅ‚ do niej: „Mamusiu, to nie jest Nienasz, to jest JacuÅ›. Tak mu daliÅ›my na imiÄ™.†A wtedy ta kobieta dobrotliwie kiwaÅ‚a gÅ‚owÄ…, jakby mu tylko nie chciaÅ‚a zaprzeczać, chociaż wie swoje.
Tego dnia wizyta dziwnej gromadki powtórzyła się. Tak samo było na kolejnym moim dyżurze przy Oli. Ale tym razem ciepły mężczyzna miał jakiś dziwnie smutny wzrok. Również starsza pani zachowywała się nieco inaczej, ze spokojem, ale i odrobiną smutku, patrząc na to, jak para przytula malucha.
A gdy przyszedÅ‚em nastÄ™pnym razem (synek Oli na szczęście wyraźnie zdrowiaÅ‚), przy uÅ›miechniÄ™tym do tej pory dziecku staÅ‚ już ktoÅ› zupeÅ‚nie inny. Åadnie ubrani, atrakcyjni trzydziestolatkowie, którzy Å‚adowali do nosideÅ‚ka pÅ‚aczÄ…cego malca. AsystowaÅ‚ im lekarz, którego znaÅ‚em, wiÄ™c nie miaÅ‚em wÄ…tpliwoÅ›ci, że wszystko jest w porzÄ…dku. Tylko nie wiedziaÅ‚em zupeÅ‚nie, o co w tym wszystkim chodzi.
Jakieś pół godziny potem pojawiła się starsza pani. Spojrzała na puste łóżeczko i zachwiała się. Gdybym jej nie przytrzymał, pewnie by upadła. Chciałem zawołać lekarza, ale powstrzymała mnie:
- Nie trzeba.
- Jest pani pewna?
- Tak, zaraz mi przejdzie.
- Ale co się pani stało?
- Nie zdążyłam - wysapała i przez moment uspokajała oddech. – Tu obok leżał mój wnuk. A dzisiaj zabrali go obcy ludzie.
- Ale dlaczego?
- Adoptowali go.
- To on nie miał rodziców? – zapytałem trochę zdezorientowany.
- Miał. I cały czas ma. Tylko oni nie mogą wychowywać dzieci.
- Czemu ?
- Bo sami są dziećmi. Mój syn, ojciec tego malucha, jest opóźniony w rozwoju. Ma umysł dwunastolatka. Na specjalnych warsztatach dla takich osób poznał ją i... I natura podpowiedziała im, co mają robić. Szkoda tylko, że nie powiedziała im o konsekwencjach.
- A czy to dziecko jest... no wie pani.
- Czy jest normalne? – zapytała, a ja przytaknąłem. – Na szczęście tak. Chociaż może to niedobrze.
- Dlaczego?
- Bo gdyby było takie jak oni, nikt by go tak chętnie nie chciał brać, a oni mogliby je wciąż widywać.
- Ale chyba przecież pani powinna mieć pierwszeństwo w jego adopcji?
- Teoretycznie tak. Ale praktycznie jestem samotną, starszą kobietą, utrzymującą się z dwóch niewielkich rent i opiekującą się trzydziestoletnim nastolatkiem. Na dodatek mam chyba wszystkie możliwe choroby i nie wiem, jak długo jeszcze pożyję. A ci, co go wzięli, są młodzi, pewnie bogaci i mogą dać mu wszystko.
- Chciała ich pani powstrzymać przed zabraniem dziecka?
- Ależ skąd. Co ja bym im mogła zrobić? Mają już zgodę. Od dawna wiedziałam, że któregoś dnia go nam zabiorą.
- I dlatego mówiła pani na niego „Nienasz�
- Tak, dlatego.
- Ale to czemu pani twierdzi, że się spóźniła?
- Wie pan, ich dane są tajne. Chciałam ich zobaczyć, zapamiętać rejestrację samochodu, żeby może kiedyś potem odszukać.
- Po co?
- A nuż któregoś dnia znudziłoby się im posiadanie dziecka i chcieliby je oddać do domu dziecka? Albo i nie byliby dla niego dobrymi rodzicami. Albo źle by je wychowali. Chuchaliby na nie za bardzo i przez to rozpuścili.
- To możliwe...
- Ale wie pan, najbardziej przerażała mnie myśl, że za jakiś czas, być może własne dziecko mojego syna zobaczyłoby go na ulicy i zaczęło się z niego śmiać, bo dziwnie wygląda i mówi.
- Rozumiem.
- A pan by ich nie poznał? – zapytała z nadzieją.
- Raczej nie. Widziałem ich tylko przez chwilę. Jeszcze przez parę dni pewnie bym ich skojarzył, ale za jakiś czas, bez szans.
- Tak myślałam – pokiwała ze smutkiem głową. – Pójdę już. Muszę jeszcze kupić lekarstwa na uspokojenie dla mojego syna, bo aż boję się pomyśleć, co zrobi, jak się tego dowie.
Lekarstwa były chyba jednak kiepskiej jakości, albo starsza pani nie zdążyła zaaplikować ich swojemu dorosłemu dziecku. Kiedy akurat kończył się mój dyżur, wpadł zdenerwowany do szpitala. Spojrzał na łóżeczko i po chwili zapytał mnie:
- Nie widział pan mojego synka? Leżał tutaj, bo był chory i nie mogliśmy go zabrać do domu. Ma na imię Jacuś – wystrzelił te wszystkie słowa z szybkością karabinu maszynowego.
- Nie, nie widziałem go – skłamałem.
- Naprawdę nie widział go pan ? – był bardzo rozczarowany. Odwrócił się od łóżeczka i krzyknął z całych sił. – Jaacuś!!! – tak jakby noworodek mógł mu odpowiedzieć.
Ale jego krzyk zwabił lekarza. Kiedy zobaczył mężczyznę, zlecił od razu coś pielęgniarce. A tymczasem zrozpaczony ojciec biegał od łóżeczka do łóżeczka i patrzył w twarzyczki dzieci i ich przerażonych mam. Po chwili pojawiło się dwóch osiłków, którzy ku jego zdumieniu, chwycili go pod ramiona i zaczęli ciągnąć w stronę wyjścia. Ale on zaraz wyrwał im się i chciał znów zacząć szukać swojego syna.
- Jaaacuś!!!!! – krzyknął.
Ponownie odpowiedziała mu cisza. Ochroniarze chwycili go jeszcze raz, teraz mocniej i mimo, że strasznie wierzgał, konsekwentnie prowadzili go w stronę wyjścia.
Wtedy przez jego twarz, przebiegł jakby promyk nadziei. Coś mu się najwyraźniej przypomniało i na moment chyba prawie uwierzył, że zaraz odzyska dziecko.
- Nieeenaaasz!!! – wrzasnął okropnie i wyrwał się jeszcze mocniej, co sprawiło, że ochroniarze prawie się wywrócili.
Za to on nie ruszył się z miejsca, tylko nasłuchiwał. Ponieważ znów odpowiedziała mu cisza, nadzieja zgasła na jego twarzy, a w oczach pojawiły się łzy. Zastanawiałem się, czy zrozumiał, że to nie imię jego dziecka, czy płakał, bo nikt się nie odezwał. A on po chwili powtórzył.
- Nieeeeeeeenaaaaaaaaaaaasz!!!!!!!!!!!!!!