Ta witryna wykorzystuje pliki cookies do przechowywania informacji na Twoim komputerze. Bez nich strona nie będzie działała poprawnie. W każdym momencie możesz dokonać zmiany ustawień dotyczących cookies.
41244 osoby czytały to 575803 razy. Teraz są 2 osoby
      2 użytkowników on-line
     Tekst POŻEGNANIE CZYLI KONIEC
     był czytany 1681 razy

POŻEGNANIE CZYLI KONIEC

   Gdy byłem mały, czas spędzony na cmentarzu był dla mnie zawsze czasem straconym. Traktowałem go wyłącznie jako smutny obowiązek, a jedyną rozrywką było zapalanie lampek i zniczy. Nie rozumiałem też potrzeby odwiedzania tego ponurego miejsca w terminie innym niż pierwszy listopada.
   Mojej niechęci sprzyjał też fakt, iż los szczęśliwie oszczędzał mi w pierwszej ćwiartce życia pogrzebów najbliższych i tylko dwie znane mi osoby musiałem pożegnać w tym czasie. Dlatego też groby, które odwiedzałem, należały prawie wyłącznie do tych, o których tylko słyszałem. I nie odczuwałem specjalnie potrzeby, aby z nimi poobcować.
   Ale czas biegnie nieubłaganie i w ostatnich pięciu latach śmierć zbiera wśród mojej rodziny obfite plony. Średnio dwa razy w roku muszę uczestniczyć w pogrzebach i z przerażeniem zauważam, że coraz mniej jest osób, które pamiętam z dzieciństwa. Dopiero ta luka uświadamia mi, że już skończyłem trzydzieści lat i w żaden sposób nie powrócę do beztroskiego okresu, wypełnionego zabawami, kąpaniem się, spaniem w namiocie oraz wieloma nierozsądnymi rzeczami, które zdarzyło mi się zrobić.
   Dlatego teraz nie mam już nic przeciwko wizytom na cmentarzach i staram się tam być zawsze, kiedy mogę. I tylko kolejny pogrzeb sprawia, że udaję się tam z niechęcią. Wiem, nikt chyba nie lubi brać udziału w tej uroczystości. Jest to smutny obowiązek, którego wolelibyśmy najchętniej nigdy nie wypełniać. Ale czasem trzeba, czasem nie ma wyjścia. Umarł ktoś bliski i należy go pożegnać.
   Każdy zresztą przeżywa ten moment na swój sposób, dla każdego co innego jest w tej uroczystości najtrudniejsze. Jedni przeżywają najmocniej chwilę, gdy wieko trumny zamyka się. Inni nie znoszą momentu, gdy jest ona opuszczana do wykopanej mogiły, a jeszcze inni nie mogą znieść, gdy piach zaczyna zasypywać grób. W takich chwilach umiera w nas reszta nadziei na to, że być może da się jeszcze zawrócić to, co nieodwracalne. Że nieboszczyk obudzi się jak z ciężkiego snu i wróci do grona żywych. Są przecież takie wypadki. I choć zdarzają się one raz na parę milionów zgonów, to przecież mamy prawo wierzyć, że mógłby to być właśnie ten raz. Niestety, każdy z tych symbolicznych momentów oddala nas od tego i coraz bardziej uświadamia, że to już naprawdę koniec.
   Dla mnie najgorsze w tym wszystkim jest co innego i dlatego świadomie nigdy nie uczestniczę w tej chwili. Jest to moment, gdy wszyscy żegnają się ze zmarłym, który leży w otwartej trumnie. Unikam tego nie z powodu jakiegokolwiek zabobonnego strachu, czy też faktu, że twarz nieboszczyka wzbudza moje szczególne przerażenie. Ja po prosu chcę zawsze zapamiętać tego, który odszedł, z chwil, kiedy był żywy.
   Na początku omijałem ten moment podświadomie, a dopiero gdy na pogrzebie lub stypie, słyszałem komentarze wyglądu nieboszczyka w trumnie („strasznie blady”,” „źle go umalowali”, „bardzo się zmienił na twarzy”) zrozumiałem, jak dobrze zrobiłem. Odtąd już zawsze odmawiałem brania udziału w tej części ceremonii. Raz tylko, zupełnie przypadkiem zobaczyłem twarz wujka w trumnie. Stałem przed kaplicą i nie miałem zamiaru wchodzić do środka. Ale w pewnej chwili tłum ludzi się niespodziewanie rozstąpił. A ja miałem pecha spojrzeć w niewłaściwym momencie, w niewłaściwą stronę. I niestety, już zawsze w mej pamięci będzie tkwić głównie to jak wyglądał w trumnie, a nie wtedy, kiedy bawił się ze mną jako dzieckiem.
   Dlatego bardzo się cieszę, że zapamiętałem mojego pochowanego w zeszłym roku dziadziusia, takim, jakim chciałem, żeby był wiecznie. Po śmierci babci radził sobie wprawdzie nie najlepiej i wymagał stałej opieki, ale wciąż razem jeździliśmy na ryby i chodziliśmy na grzyby. Trochę wolniejszy w ruchach, gorzej słyszał (pozostałość pracy w hucie) lecz cały czas był zadowolony z życia. Wciąż potrafił wystrugać spławik z kawałka kory i złapać dzięki niemu niezłą sztukę...
   To była końcówka zimy, ale mróz akurat odpuścił na kilka dni i pogoda była całkiem przyjemna. Taka, jaką wymarzyłby sobie pewnie sam na swój pogrzeb. Moje ciocie (córki dziadziusia) były niezadowolone, że nie przyszedłem pożegnać go wraz z innymi i przybyłem dopiero na mszę. Dlatego byłem zdziwiony, gdy już przy wejściu na cmentarz mój tata (jeden z trójki rodzeństwa), podszedł do mnie i powiedział, że ustalił ze swymi siostrami, iż to właśnie ja powiem kilka słów na pożegnanie.
   Nie żebym był niezadowolony. Poczułem się oczywiście w jakiś sposób doceniony. Tylko, że to wyróżnienie spadło na mnie tak nieoczekiwanie, że wywołało we mnie panikę. Nie pamiętam zupełnie, co mówił ksiądz, ani w jaki sposób dotarłem do grobu. W mojej głowie kłębiły się rozbiegane myśli i wspomnienia. „Co mam powiedzieć?” zastanawiałem się bezskutecznie. Przecież każda ze zgromadzonych osób ma na pewno swój sposób widzenia mojego dziadziusia. Inaczej patrzą na niego jego dzieci, inaczej zięciowie i synowa, a jeszcze inaczej pozostałe wnuki i prawnuki. Dla każdego z nich był kimś innym. Naprawdę, nie jest łatwo streścić życie tak bliskiego człowieka w parunastu zdaniach. A jeszcze trudniej jest wtedy, gdy ma się na przygotowanie tej pożegnalnej mowy kilka minut.
   I wtedy przypomniała mi się jedna rzecz. Zrobiłem błyskawiczny „przegląd” swoich wspomnień i w każdym z nich „to” wciąż się powtarzało. Pomyślałem, że to nie może być przypadek i że chyba każdy musi również „to” pamiętać. Odetchnąłem z ulgą i już spokojniej przeczekałem ostatnią minutę przed moją mową.
   - Niektórzy dziwili się, że nie przyszedłem pożegnać wraz z innymi mojego dziadziusia. Ale ja zrobiłem to specjalnie, gdyż chciałem zapamiętać jego wiecznie żywy uśmiech. Ten uśmiech, z którego znali go wszyscy. Bo to była rzecz dla niego charakterystyczna. Ciągła życzliwość dla świata i ludzi. Przed chwilą, gdy zostałem poproszony o wygłoszenie tych kilku słów na pożegnanie, uświadomiłem sobie, że to było właśnie coś, co go wyróżniało. Każdy z nas bywa czasami na kogoś zły, albo ma pretensję. Ale nie on. On zawsze był dla wszystkich miły i nie słyszałem, aby powiedział na kogoś złe słowo. Nawet na starość nie stracił swojej pogody ducha. I takim właśnie chcę go już na zawsze zapamiętać.
   Wiem, że ta mowa, to nie jest mistrzostwo świata. Dziś, gdy o niej pomyślę, dostrzegam, ile mógłbym dodać, zmienić, poprawić. Ale i tak jestem dumny z tego „pożegnania”.
   Lecz na przyszłość, tak na wszelki wypadek, postanowiłem przed każdym pogrzebem, przygotować sobie kilka słów o zmarłym. Jeśli nawet nikt nie poprosi mnie o ich wygłoszenie, to nie będę „stratny”. Słowa, które ułożę, pozostaną już na zawsze w mojej głowie. Będą moim prywatnym pożegnaniem z tymi, których już nie ma, na tym gorszym ze światów.
   
   

Komentarze czytelników