Tekst SZCZĘKI
był czytany 1684 razy
SZCZĘKI
O wędkarzach wiadomo głównie tyle, że im dłuższe mają ręce, tym większe ryby łapią. Tę prawdę zna każdy, kto rozmawiał kiedykolwiek z którymś z nich, pytając go o sukcesy w łowieniu. Jeszcze potężniejsze rozmiary osiągają sztuki, których im się nie udało złapać. Takie przerastają nawet samych wędkarzy.
A ponieważ podtrzymują oni nawzajem w sobie wiarę o istnieniu tak ogromnych ryb („wierzę panu, mnie się też w tym miejscu taki urwał”), każdy zbiornik większy od kałuży, z czasem wchodzi w posiadanie jakiegoś legendarnego monstrum. Krążą o nim dramatyczne opowieści, a sama ryba staje się czymś na kształt Yeti albo potwora z Loch Ness...
Pana Antoniego pamiętam od najwcześniejszego dzieciństwa. Widywałem go wtedy, kiedy razem z żoną łowił ryby nieopodal mnie i moich rodziców. A widok wcale to nieczęsty, gdyż połowice wędkarzy podchodzą do ich hobby, eufemistycznie mówiąc, z pewną niechęcią. Minęło dobrych dwadzieścia lat od ślubu, zanim moja mama tak naprawdę to polubiła i zaczęła towarzyszyć mojemu tacie.
Nie wiem po jakim czasie dołączyła do pana Antoniego jego żona, ale gdy ich poznałem, była nieodłącznym kompanem w jego połowach. Zawsze uśmiechnięta i zadowolona z życia, wędkę zarzucała tylko dla towarzystwa, choć czasem wyciągała na nią jakąś drobnicę. Za to jej mąż polował zwykle na „grubego zwierza”, machając zawzięcie spinningiem, lub też używając „żywcówki”.
Zaś jego ulubionym przeciwnikiem stał się „Szczęki”. Był to szczupak, który, kiedy byłem nastolatkiem, ważył już najprawdopodobniej paręnaście kilo. Z czasem, co naturalne, rósł i gdy szedłem na studia, nikt nie miał wątpliwości, że liczył sobie prawie dwa metry długości. Każdy, kto widział w życiu choćby kilogramową sztukę tego gatunku, zrozumie doskonale, dlaczego tak go nazywano.
Pan Antoni naturalnie nie był jedyną osobą, która zasadzała się na „Szczękiego”. Każdego roku szczupak-gigant łamał co najmniej kilkanaście wędek i kilkadziesiąt razy urywał się wraz z przynętami. Nie pomagały na niego specjalne tytanowe przypony, dołączane na końcu żyłki. Sprytna ryba zawsze tak przekręcała przynętę, że docierała do żyłki i bez problemu ją ucinała. Byli tacy, co zakładali nawet po kilka przyponów na końcu, ale to i tak nie dawało rezultatu.
Sam pan Antoni przynajmniej kilka razy też spotykał się ze „Szczękim”. Tak jak inni przegrywał tę walkę, musiał kupować kolejną wędkę i zaczynać wszystko od nowa. I tak wciąż trwała ta walka ryby z wędkarzami i większość obstawiała już, że szczupak prędzej zdechnie ze starości, niż da się złapać. Było to tym bardziej prawdopodobne, że jeśli informacje o jego rozmiarach nie były zanadto przesadzone, to kres jego biologicznego życia powinien rzeczywiście dobiegać końca.
Niestety, najpierw odeszła żona pana Antoniego. Gdy zobaczyliśmy go na wiosnę, po kilkumiesięcznej, zimowej przerwie, stało się jasne, że ostatni okres był dla niego szczególnie ciężki. Przedtem był żwawym pięćdziesięciolatkiem, teraz miał co najmniej siedemdziesiąt lat. Zmieniło się też jego podejście do łapania ryb. Dawniej traktował to jako rozrywkę, z uśmiechem witając zarówno sukces, jak i porażkę. Teraz cały czas miał zaciętą i ponurą minę. Tak naprawdę w tej chwili polował wyłącznie na „Szczękiego”, tak jakby ten stał się jego osobistym wrogiem.
Ale jak na złość, przez cały kolejny sezon nikt nie miała na wędce „Szczękiego”. Dlatego zaczęła powoli przeważać opinia, że musiał on w końcu zdechnąć. Kiedy powiedzieliśmy o tym wdowcowi, pokręcił z niedowierzaniem głową.
- Nie, on tu jest. Ja to czuję.
Kolejną wiosną, pierwszego dnia, gdy można było łapać szczupaki (a jest to początek maja, bo wcześniej obowiązuje na nie okres ochronny), pan Antoni pojawił się nad zbiornikiem ze swoim nabytkiem, którym była niewielka, dmuchana łódeczka. Było jasne, że zdecydował się kontynuować prywatną wojnę przeciwko „Szczękiemu”. A łapanie z łódki, było przejawem najwyższej desperacji. Wędkarze, którzy spotkali szczupaka-olbrzyma, nie będąc na stałym lądzie, zwykle po chwili rezygnowali z walki z nim. Był on bowiem tak silny i sprytny, że potrafił wyciągnąć łódkę na największą głębię, a następnie przepłynąć pod nią, wywracając łódkę z amatorami połowów do wody.
Ale też nie da się ukryć, że z łódki łatwiej było dotrzeć do „Szczękiego”. Żerował on bowiem głównie w okolicy trudno dostępnej z brzegu. W takim właśnie miejscu zacumował pan Antoni i zarzucił na żywca wielką płoć.
Nie musiał długo czekać. Jego ogromny spławik zniknął błyskawicznie pod wodą i z ogromną szybkością przesunął się kilkanaście metrów w lewo, tuż pod jej powierzchnią. Tam stanął, a pan Antoni spokojnie czekał, aż drapieżnik przekręci sobie rybę w pysku i popłynie z nią dalej. Nastąpiło to po niecałej minucie i wędkarz zaciął rybę. Już po chwili stało się jasne, że ma ponownie do czynienia ze „Szczękim”. Łódka, mimo rzuconej „kotwicy” zaczęła powoli, majestatycznie płynąć w kierunku środka jeziora.
Ten widok zwrócił uwagę pozostałych wędkarzy, którzy zaczęli kibicować koledze. A walka trwała długo. Przez godzinę szczupak ciągnął łódkę pana Antoniego po jeziorze w tę i z powrotem. Potem spróbował dwukrotnie swojego starego numeru, z próbą przewrotki, ale jego przeciwnik był czujny i w odpowiednim momencie odpuścił żyłkę, nie dając się przechytrzyć rybie.
Po dwóch godzinach opór ryby jakby zaczął słabnąć. Wędkarzowi powoli udawało się nawinąć na kołowrotek po pół metra, a czasem nawet metr żyłki. W końcu, po prawie trzech godzinach, szczupak był tak blisko łódki, że pan Antoni sięgnął już nawet po ogromny podbierak. Ale wtedy „Szczęki”, w przypływie ostatnich sił szarpnął się i złamał jego wędkę.
Na brzegu słychać było jęk zawodu, bo wszyscy pomyśleli, że jest po zabawie. Ale okazało się, że ryba cały czas jest na końcu żyłki, tyle tylko, że teraz strasznie trudno jest z nią już walczyć (dla nie-wędkarzy powiem, że to tak jakby pan Wołodyjowski „fechtował” złamaną szablą).
Ale pan Antoni nie poddawał się i cały czas trzymał, złamaną w dwóch trzecich wysokości, wędkę. To, że szczupak mu nie uciekł, należy pewnie tłumaczyć ogromnym zmęczeniem ryby. Dlatego po niespełna kwadransie pan Antoni ponownie miał „Szczękiego” na wyciągnięcie podbieraka.
I oto nadeszła historyczna chwila. Po ponad dziesięciu latach od narodzenia się legendy, po raz pierwszy znalazła się ona nad wodą. Wędkarze patrzyli na jej pogromcę z uznaniem, ale i z odrobiną zazdrości.
A co czuł on sam? Trudno powiedzieć, bo znajdował się prawie sto metrów od brzegu, a jego głowa była pochylona nad rybą. Nawet przez moment wyglądało jakby zasnął. Ale w końcu sięgnął gdzieś na dno łódki i wyjął specjalny przyrząd do wyjmowania haczyków. Był to odruch właściwie naturalny, bo tej wielkości szczupak byłby w stanie odgryźć rękę małego dziecka, a rany po jego zębach goją się wyjątkowo trudno (nie jestem ichtiologiem, ale zdaje się, że tkwi w nich jakiś jad).
Tylko dlaczego pan Antoni próbował „odpiąć” szczupaka, gdy ten znajdował się poza burtą? Zdziwiło to wszystkich kibiców.
- Niech pan go najpierw wsadzi do łódki – poradził mu jeden z nich.
Ale pan Antoni wydawał się go nie słyszeć. Odpiął „Szczękiego”, a następnie przekręcił podbierak i wypuścił rybę do wody.
Na brzegu zapanowała lekka konsternacja. Pewnie prawie każdy z obecnych bardzo chciał zobaczyć z bliska legendę, a być może również jej dotknąć. A jeśliby szczęśliwy wędkarz był wyjątkowo łaskawy, to może nawet pozwoliłby zrobić sobie z nią zdjęcie.
Kibice zaczęli rozchodzić się do własnych wędek i wkrótce zostałem tylko ja, głównie dlatego, że i tak łapałem w tym miejscu. Po kwadransie do brzegu podpłynął pan Antoni. Widać, że był bardzo wyczerpany po walce. Podszedłem, żeby pomóc wyciągnąć mu łódkę. Nie pytany, zaczął sam mówić.
- Wie pan, gdy tak miałem go na wyciągnięcie ręki, przypomniała mi się moja żona. Nieraz budziła mnie w weekend rano ze słowami: „Wstawaj, jedziemy na „Szczękiego””. A kiedy znów mnie, lub komukolwiek innemu, nie udało się go złapać, zawsze się z tego cieszyła. Właściwie, to sam nie wiem, dlaczego tak się ostatnio na niego zawziąłem. Ale wiem na pewno, że moja żona chciałaby, żebym go wypuścił.
Łódka znalazła się na brzegu, a stary wędkarz rozpoczął składanie sprzętu.
- Zresztą, po co byłaby mi taka ryba? Chyba tylko, żebym sobie mógł oprawić jej szczęki i powiesić na ścianie w formie trofeum. Ale mięsa to bym nawet pewnie nie tknął, bo w takim starym szczupaku, to już na pewno śmierdzi – skrzywił się, co chyba miało być próbą uśmiechu.
Od tej pory pan Antoni łapał wyłącznie małe sztuki, które wprawdzie nie przynoszą chwały wędkarzowi, za to są bez wątpienia bardzo smaczne.
A ze „Szczękim” nikt więcej się już nie spotkał. I tylko jego legenda wciąż żyje nad tym niewielkim jeziorkiem.