Tekst DAWNIEJ 22 LIPCA
był czytany 1459 razy
DAWNIEJ 22 LIPCA
Każda wiara musi mieć swoich świętych i swoje święta. Ich czczenie i obchodzenie to często rzeczy, które potrafią nadwątloną wiarę umocnić i skonsolidować. To także niekiedy po prostu okazja do zamanifestowania przez wiernych swojego przywiązania.
Tak samo było w słusznie minionej epoce, gdzie obecność na pochodzie pierwszomajowym była swoistym wyznacznikiem stosunku do systemu. A tu często słonko już kusiło i człowiek chciał się wyrwać za miasto, odetchnąć świeżym powietrzem. Kolejne rocznice rewolucji październikowej były nieco mniej kłopotliwe, bo to nie był dzień wolny od pracy, z którym można było zrobić coś sensowniejszego niż tylko maszerować z pieśnią na ustach.
Najbardziej bezboleśnie dało się przeżyć 22-go lipca. To przecież wakacje i większość ludzi „obchodziła†to święto nad jeziorem, nad morzem czy w górach. Dlatego i władza nie napinała się tak przy organizowaniu okolicznościowych uroczystości, stawiając raczej na niezobowiązujące festyny, niż przymusowe spędy. O dobre skojarzenia dbała też ogłaszając amnestię. Albo, jak w osiemdziesiątym trzecim, odwołując stan wojenny…
Tamten lipiec był bardzo ciepły i suchy. Przez cały nasz trzytygodniowy pobyt na polu namiotowym nad jednym z niewielkich, mazurskich jezior, spadło dosłownie parę kropel deszczu. Ale nie tylko dlatego zapamiętam ten wakacyjny wyjazd z rodzicami jako wyjątkowo gorący okres.
Na naszym polu było kilka polskich namiotów, dość szarych i przybrudzonych. Stały za to jak najbliżej jeziora, żeby można było w każdej chwili do niego wskoczyć i ochłodzić się. Ponad nimi, w najwyższym miejscu nad jeziorem, rozbity był namiot turysty z NRD. To była prawdziwa willa, z wielką sypialnią i ogromnym przedsionkiem. Obok niego stał nowiutki wartburg, zawsze wymyty i lśniący.
Właścicielem tych cudów była pan Hugon, który przybył na odpoczynek z żoną Gertrudą i siedmioletnim Heinim. Żyli raczej osobno, nie podejmowali żadnych prób integracji z Polakami. Z naszej strony tylko pan Andrzej próbował czasem zagadywać owego Hugona, ćwicząc swą kiepską niemczyznę. Nawet niewprawne ucha pozostałych obozujących słyszały, że strasznie kaleczy język Goethego. Zaś wytrzeszczone oczy pana Hugona świadczyły, że niewiele on z tej przemowy rozumie. Dlatego pan Andrzej stał się powodem kpin swoich rodaków. Nie zniechęciło go to jednak, ale jeszcze mocniej pragnął zadzierzgnąć socjalistyczną przyjaźń polsko niemiecką.
Kiedy 22-go lipca zniesiono ostatecznie stan wojenny, sporo było kąśliwych uwag pod adresem generała. W obronę brał go tylko pan Andrzej, który dumnie oznajmiał, że on w życiu do „Solidarności†nie należał. Bronił też socjalizmu jak niepodległości, wygłaszając żarliwie jego pochwały. Było to rzeczywiście już wtedy dość niezwykła postawa, bo nawet ci, którzy jeszcze z bronią w ręku pilnowali by system się nie rozpadł, raczej nie mieli wątpliwości, że jest on w gruncie rzeczy do kitu. Ale nie pan Andrzej.
- No spójrzcie tylko na Hugona… - powiedziaÅ‚ któregoÅ› wieczoru przy wspólnym ognisku. - PiÄ™kny namiot, auto, caÅ‚y sprzÄ™t jak spod igÅ‚y. A dlaczego, ja siÄ™ pytam? A dlatego, że Niemcy to porzÄ…dny, pracujÄ…cy naród i im socjalizm w dojÅ›ciu do dobrobytu nie przeszkadza. Nie to co te nasze „strajkiâ€. Robić siÄ™ nie chce i wszystko by chcieli za darmo dostawać! Tak jest, z Niemców trzeba brać przykÅ‚ad! Bo porzÄ…dek musi być!
Oczywiście po takiej wypowiedzi wybuchła wielka kłótnia. Mało nawet nie doszło do rękoczynów, ale w końcu uspokojono gorące głowy.
Ja byÅ‚em wtedy maÅ‚ym chÅ‚opcem, który niewiele rozumiaÅ‚ z kłótni dorosÅ‚ych. MiaÅ‚em nawet ochotÄ™ zaprzyjaźnić siÄ™ z Heinim, bo widziaÅ‚em, jak co wieczór próbowaÅ‚ grać ze swoimi rodzicami w kometkÄ™, a ci, ograniczeni przez swoje wielkie brzuchy, wytrzymywali tylko pięć minut. Jednak wszelkie próby oddalenia siÄ™ maÅ‚ego Niemca od ich maÅ‚ego Heimatu wokół namiotu i wartburga, byÅ‚y kontrowane przez jego ojca groźnym: „Heini, komm hier!â€
Dzień przez lipcowym świętem Polski Ludowej, pojechałem z rodzicami na zakupy do Mikołajek. Gdy wróciliśmy, na pomoście nad jeziorem stał pan Hugon z wielkim drągiem, a w wodzie pływał Heini. Chociaż słowo „pływał†nie jest precyzyjne. On po prostu próbował się nie utopić, wrzeszcząc przy tym wniebogłosy.
- Vatti, nein!!!!
„Vatti†jednak nie miał litości. Ile razy Heini wydawał się dobijać do pomostu, tyle razy pan Hugon próbował go odepchnąć. A gdy chłopiec chciał złapać się drąga, wpychał go nim pod wodę.
Wszyscy, Å‚Ä…cznie z panem Andrzejem, patrzyli na to z niedowierzaniem.
- No i jak się panu podoba niemiecki model wychowania? – zapytał go kpiąco jeden z naszych.
- No… to podobno najlepsza metoda.
- Mój syn też się właśnie nauczył pływać. Spokojnie wytłumaczyłem mu, jak to się robi i pilnowałem, żeby był na płyciźnie i nie zrobił sobie, krzywdy…
Pan Andrzej nic nie odpowiedział. Po chwili zresztą przedstawienie się skończyło. Hugon wciągnął Heiniego na pomost. Nie powiedział do niego ani słowa, poszedł tylko z powrotem do namiotu a syn posłusznie podreptał za nim.
Następnego dnia, w święto, sytuacja się powtórzyła. Ale wszyscy byli już przygotowani i nie stali zupełnie oniemieli.
- Idź pan mu coś powiedz! – rzucił ktoś w końcu do pana Andrzeja.
- Ale co?
- Żeby przestał męczyć dzieciaka…
- Ale…
- Jak pan tego nie zrobisz, to ja mu pójdę dać w mordę!
Pan Andrzej zrozumiaÅ‚, że jeÅ›li bÄ™dzie staÅ‚ bezczynnie, może dojść do miÄ™dzynarodowego nieporozumienia w bratnim obozie socjalistycznym, a tego by nie chciaÅ‚.. PoszedÅ‚ na pomost i próbowaÅ‚ coÅ› wyjaÅ›nić Hugonowi. Ale ten byÅ‚ tego dnia wyjÄ…tkowo zÅ‚y. Może Heini nie robiÅ‚ oczekiwanych przez niego postÄ™pów? W każdym razie nagle zaczÄ…Å‚ krzyczeć na pana Andrzeja i wszyscy usÅ‚yszeli doskonale znane, choćby z filmów wojennych, „polnische shweineâ€.
I wtedy stała się rzecz, której się nikt nie spodziewał. Pan Andrzej wziął krótki zamach i jednym ciosem powalił Niemca na pomost. Potem chciał podać Heiniemu rękę i wciągnąć go na pomost. Ale chłopiec się przestraszył i zaczął uciekać na środek jeziora, jakby na chwilę zapominając, że przecież nie umie pływać. Nagle zatrzymał się, z przerażeniem spojrzał na brzeg i zaczął się topić. Na szczęście zaraz skoczyło do niego kilku najtęższych pływaków i po chwili Heini leżał obok swojego ojca, który wciąż nie mógł dojść do siebie po ciosie pana Andrzeja…
Jeszcze tego samego dnia turyści z NRD zniknęli z naszego pola namiotowego. Nazajutrz pojawiła się tam milicja. To od nich dowiedzieliśmy, że Heini podczas zeznań twierdził, że tylko bawił się z ojcem. A pan Hugon oskarżył pana Andrzeja o napaść. Dlatego milicjanci musieli go odwieźć na posterunek, żeby tam przesłuchać.
Zaraz za nimi pojechało całe pole namiotowe, żeby powiedzieć, jak to wszystko naprawdę było. Zwolnili pana Andrzeja, ale ostrzegli, że sprawa może mieć ciąg dalszy, bo pan Hugon odgrażał się, że pojedzie złożyć skargę do ambasady.
Do końca naszego pobytu nie zaszło nic szczególnego. Dwa dni później pan Andrzej zwinął swój namiot i odjechał do siebie, do Krakowa. Nigdy więcej go już nie spotkałem.
Ale jestem pewien, że akurat tego 22-go lipca socjalizm i przyjaźń polsko-niemiecka straciły jednego ze swoich najgorliwszych obrońców.