Tekst HISTORIA ŻÓÅTEJ KOPERTY
był czytany 1340 razy
HISTORIA ŻÓÅTEJ KOPERTY
Na początku tej historii wchodziłam w zestaw papeterii, którą zakupił profesor G. w sklepie papierniczym. Było nas dziesięć, wszystkie piękne i żółciutkie. Ale profesor potrzebował tylko cztery z nas, pozostałem sześć odkładając do szuflady. Ja na szczęście znalazłam się wśród tych wybranych. I tak rozpoczęła się moja wędrówka.
Miałam nadzieję, że stanę się listem, ale profesor zamiast ładnej, żółtej kartki (stanowiły zestaw w naszej papeterii, ale nie kontaktowałyśmy się z nimi, bo dzieliła nas folijka) włożył do nas pomięte banknoty. Następnie każdą z nas ponumerował, mamrocząc pod nosem: „numer jeden, numer dwa†itd. Ja otrzymałam numer trzy i tak od tej pory o sobie myślałam. Numer Trzy.
Następnie wszystkie cztery zostałyśmy zapakowane do teczki profesora G. i wyruszyłyśmy w podróż. Nie wiem gdzie dokładnie jechałyśmy. Na pewno było to daleko, bo opuściłyśmy teczkę dopiero po dwóch godzinach. Nie wiem również, dlaczego G. się mnie pozbył, bo słyszałam już tylko końcówkę jego rozmowy z naczelnikiem A.
- To rozumiem, że jesteśmy dogadani?
- Oczywiście, panie profesorze. To będzie dla nas prawdziwy zaszczyt, gościć w progach naszej gminy, taką znakomitość medyczną.
I tak stałam się własnością naczelnika A. Przesiedziałam cały dzień w jego gabinecie, a po południu pojawiła się jeszcze jedna koleżanka. Ale była to zwykła, biała koperta, bez żadnych znaków szczególnych, więc nie zwracałam na nią uwagi. Potem jeszcze wpadła sekretarka, pani E., i pan naczelnik sprawdzał, czy jej piersi nie zmieniły kształtu od wczoraj.
Po południu z koleżanką poszłyśmy do domu naczelnika A. Mieszkał w brzydkim, piętrowym klocku, urządzonym bez odrobiny gustu. Wylądowałyśmy na półce, wśród imponującej kolekcji kryształów. Pan A. zasiadł do obiadu, który podała kobieta o bardzo niesympatycznym obliczu. Naczelnik z trudem zmusił się do zjedzenia zupy, co z satysfakcją obserwowała owa kobieta. Jak skończył, zapytała czy ma dla niej to, co obiecał. Naczelnik A. sięgnął po moją koleżankę i podał ją kobiecie o niesympatycznym obliczu. Następnie wyszły razem z domu. Więcej ich już nie widziałam. Za to wkrótce poznałam kogoś jeszcze.
- Co ty tutaj robisz? - zapytał naczelnik, kiedy już się ściemniło.
- A, tak sobie wpadłem.
- Mój syn wpada do domu tak sobie – uśmiechnął się naczelnik szyderczo. – Powiedz od razu, ile ci potrzeba?
- Tato, skÄ…d te przypuszczenia?
- StÄ…d, że nigdy nie wpadasz ot tak sobie i nie mówisz do mnie: „tatoâ€, synu
- No dobra, owszem potrzebuję paru kawałków.
- Paru tysięcy? Przecież kupiliśmy ci mieszkanie, samochód. Na co ty wydajesz tyle pieniędzy?
- Na egzaminy. Sam wiesz, że to kosztuję.
- A nie mógłbyś się raz nauczyć?
- Mógłbym, ale wtedy nie miałbym czasu na robienie interesów. A jak kupię taki test, to i sam zdam i zrobię inwestycję, która szybko się zwróci. Znalazłem odpowiednie dojście i teraz potrzebuję tych paru złotych, żeby kupić pytania.
- Ja nie mam nic przeciwko inwestowaniu, ale nie mógłbyś robić interesów w uczciwszy sposób?
- Oj tato, przecież wiesz, że pierwszy milion trzeba ukraść. Dopiero potem przychodzi czas na uczciwe interesy.
- Ja już ukradłem parę milionów i cały czas muszę kraść.
- Strasznie zrobiłeś się zrzędliwy. Dasz mi te pieniądze, czy nie?
- A skąd ja ci je wezmę? Mama przed chwilą wyciągnęła ode mnie dużo forsy na krawcową.
- Nie ściemniaj, tato. Na pewno masz gdzieś coś odłożone.
- Nie mam.
- No dobrze, jak chcesz. – syn usiadł wygodnie na fotelu. – To ja poczekam na mamę, żeby z nią porozmawiać o sprawdzaniu kształtu piersi twojej sekretarki.
I w ten sposób Numer Trzy, czyli ja, trafił właśnie do syna naczelnika A. Student J. włożył mnie do jakiegoś kodeksu. Dlatego mogłam szczegółowo zapoznać się z przepisami dotyczącymi świadka koronnego. Bardzo ciekawa rzecz, ale nie będę was tu zanudzała szczegółami.
W kodeksie przeleżałam do rana. Opuściłam go w gabinecie magistra P. On wręczył J. inną kopertę, a ja stałam się jego własnością. Kiedy syn naczelnika opuścił gabinet, P. wystukał na klawiaturze komórki jakiś numer.
- Dzień dobry, panie profesorze… Tak, to ja. Czy moglibyśmy się dzisiaj spotkać? Mam już to lekarstwo dla mojej mamy… Za dwie godziny? Dobrze.
Po dwóch godzinach, razem z magistrem P. znalazłam się w pięknym gabinecie, na którego ścianach wisiało mnóstwo dyplomów. Byłam w tym miejscu po raz pierwszy, za to z gospodarzem dobrze się znałam. On zresztą również poznał mnie.
- Numer Trzy – powiedział lekko zdziwiony profesor G., gdy magister opuścił już jego gabinet.
Patrzył na mnie przez chwilę refleksyjnie. Następnie sprawdził zawartość, która od wczoraj nie zmieniła się ani trochę. Gdyby mógł, pewnie zapytałby mnie o to, co przeszłam w tym czasie. Zamiast tego wyjął ze mnie banknoty, zmiął mnie i wrzucił do kosza. W tej chwili weszła do gabinetu jego sekretarka.
- Wie pani, pani D., co jest najgorsze w tej Polsce? – zapytał G.
- Co, panie profesorze?
- Że wszyscy narzekają na polityków, że są złodziejami, a sami się cały czas nawzajem okradają.
Trudno się z nim nie zgodzić. Sam wie najlepiej