Tekst KWESTIA HONORU
był czytany 1345 razy
KWESTIA HONORU
- Na pewno nam sprzeda tę częstotliwość? – Jean poluzował krawat.
- Ależ oczywiście – zapewnił go mój szef. – To stary, schorowany człowiek, który potrzebuję pieniędzy na lekarstwa.
- To po co umówił się z nami w tym dziwnym miejscu? – pokazał za okno. – Nie rozumiem dlaczego nie mogliśmy załatwić sprawy w biurze.
Tak, to była zagadka, dlaczego rotmistrz Jerzy Walewski ściągnął nas tu. Jak okiem sięgnąć same łąki, za którymi wiła się Bzura. W to miejsce przyprowadziła nas jedynie polna droga. Zresztą nie mieliśmy pewności, czy to jest właściwe miejsce. Nie było tu żadnego charakterystycznego znaku, choćby drzewa czy kamienia. Położenie tego miejsca ustaliliśmy wyłącznie na podstawie mapy. Wyznaczały je dane od rotmistrza, 19 stopni i 20 minut długości wschodniej oraz 52 stopnie i 6 minut szerokości północnej.
- Co ta za pomnik mijaliśmy po drodze?
- Nie wiem – wzruszył ramionami mój szef. – Może Jacek będzie wiedział? – zwrócił się do mnie.
- To pomnik bitwy nad BzurÄ….
- Wygraliście?
- PoczÄ…tkowo tak...
- Ale ostatecznie nie – pokiwał ze zrozumieniem głową. – To jest właśnie u was najdziwniejsze. Im większe baty dostaniecie, tym bardziej to świętujecie. Boże, jak jest gorąco – usiłował wachlować się gazetą, ale jego koszula już dawno pokryła się plamami potu. – Czy to warto tak się było tu tłuc? – zwrócił się do mojego szefa.
- Myślę, że tak. Ta jego częstotliwość obejmuję całą południową Warszawę, z Piasecznem, Konstancinem, aż po Górę Kalwarię. Tam mieszkają najlepiej zarabiający w tym mieście.
- I pomyśleć, że to jego radio... jak ono się nazywa?
- „Nadzieja†– podpowiedziałem.
- No właśnie, ta „Nadzieja†nadaję tylko dwa dni w tygodniu, po kilka godzin. Co za marnotrawstwo! – obruszył się. – Co tam w ogóle leci?
- Audycję dla kombatantów.
- A z czego ono siÄ™ utrzymujÄ™?
- Z jego emerytury.
- To za co on wykupił koncesję?
- To stacja społeczna, takie koncesję są bardzo tanie.
- Nie zawracaj Jeanowi głowy – burknął mój szef, choć przecież odpowiadałem tylko na pytania naszego zagranicznego zwierzchnika.
Doskonale rozumiaÅ‚em powód jego zdenerwowania. Rotmistrz Jerzy Walewski doprowadzaÅ‚ go od jakiegoÅ› czasu do takiej pasji, że mówienie o wÅ‚aÅ›cicielu radia „Nadzieja†bez odrobiny pogardy, byÅ‚o dla niego niezrozumiaÅ‚e. Kiedy dowiedziaÅ‚ siÄ™ pół roku temu, że tak Å‚akoma czÄ™stotliwość jest w posiadaniu jakiegoÅ› emeryta-pasjonata, od razu obiecaÅ‚ Jeanowi, że zaÅ‚atwi jÄ… dla naszej rozgÅ‚oÅ›ni. MyÅ›laÅ‚, że jak rotmistrz usÅ‚yszy o kwocie pięćdziesiÄ™ciu tysiÄ™cy „odstÄ™pnegoâ€, to jeszcze go z wdziÄ™cznoÅ›ci pocaÅ‚ujÄ™ w rÄ™kÄ™. Ale staruszek zadaÅ‚ mu na spotkaniu tylko kilka pytaÅ„ i nastÄ™pnie oÅ›wiadczyÅ‚, że nie bÄ™dzie rozmawiaÅ‚ z kimÅ›, kto nie ma pojÄ™cia o drugiej wojnie Å›wiatowej.
Przez następnych kilka miesięcy Walewski nie chciał słyszeć o jakiejkolwiek rozmowie. Mój szef chodził jak struty i najchętniej nie odpowiadałby w ogóle na pytania Jeana o obiecaną częstotliwość. Wreszcie wpadł na pomysł, żebym to ja zadzwonił do rotmistrza. Wiedział, że historia jest moją pasją, ale na wszelki wypadek kupił mi kilka książek o ostatniej wojnie. Dostałem nawet tygodniowy urlop okolicznościowy, żeby je dokładnie przeczytać. Wiedziałem, że nie jest to konieczne, bo staruszek zadał szefowi kilka bardzo podstawowych pytań, ale w jego mniemaniu była to wiedza tajemna.
Urlop wykorzystałem chętnie, książki przeczytałem. Zadzwoniłem to rotmistrza. Bałem się, że odłoży słuchawkę, więc od razu po przedstawieniu mu się powiedziałem, że jestem gotów do odpowiedzi na każde jego pytanie. Zgodził się ze mną spotkać. Podczas mojej wizyty w jego ursynowskim mieszkaniu (w kilkunastopiętrowym bloku, na którego dachu powiewała dumnie polska flaga, zaopatrzona w znak Polski Walczącej) okazało się również, że mamy inne wspólne hobby. Były nim konie, do których pasją zaraziła mnie kilka lat temu jedna z moich byłych dziewczyn. Rotmistrz był ułanem i mógł rozprawiać o tych zwierzętach godzinami. Znał się chyba też z każdą stadniną w Polsce...
- Masz coś do jedzenia? – zapytał szef, spoglądając łakomie na mój duży plecak.
- Nie.
- To co ty tam masz?
- Kilka drobiazgów.
Odwiedziłem Walewskiego jeszcze kilkukrotnie. Podczas tych wizyt niemal zaprzyjaźniliśmy się, dlatego poradziłem mu, żeby podniósł cenę za odstąpienie koncesji. On się tylko uśmiechnął i zapytał, czy muszę pracować tam, gdzie dotychczas. Bo jego znajomy ma bardzo dużą stajnie niedaleko Warszawy i chciałby zatrudnić kogoś od marketingu. Żeby go nie zrażać powiedziałem, że rozważę jego propozycję.
Wtedy też udało mi się go namówić na rozmowę z moimi bossami. Mój szef mało się nie posikał ze szczęścia. Jeanowi wytłumaczył wtedy, że stary to dziwak, który nie wiadomo czemu akurat mnie polubił. Poza tym mówi tak archaiczną polszczyzną, że trudno go zrozumieć...
- Strasznie się spóźnia – Jean zerknął niecierpliwie na zegarek – Wydawało mi się, że ludzie starej daty są raczej punktualni... – dokończył już ze wzrokiem utkwionym w jakimś punkcie za naszymi plecami.
Odwróciliśmy się i ujrzeliśmy chmurę pyłu, która cały czas się powiększała. A gdy była już całkiem spora, zamieniła się w rotmistrza, jadącego na koniu. Walewski był wyprężony jak struna i nie widać po nim było jego osiemdziesięciu kilku lat. Zwłaszcza, że jego mundur wyglądał jak nowy. Za jego koniem stąpał dostojnie drugi osiodłany rumak. Dopiero kiedy ta „kawalkada†zatrzymała się przy nas, rotmistrz chwycił za uzdę luzaka.
- Rotmistrz Jerzy Walewski... – zaczął się przedstawiać, nie zsiadając z konia. Robił to po francusku, wymieniając również numer swojego pułku i w skład jakiego zgrupowania wchodził. Nie zapomniał przy tym o ostatnim przydziale służbowym i nazwisku dowódcy. – Przepraszam za spóźnienie...
- Ależ to bez znaczenia – odpowiedział Jean, który razem z moim szefem patrzyli na rotmistrza, jak na jarmarcznego cudaka.
- Pozwolę nie zgodzić się z panem. Moje spóźnienie ma znaczenie i to bardzo duże – zaprzeczył rotmistrz.
Wtedy już wszystko było dla mnie jasne. Usiadłem na siedzeniu samochodu i wziąłem do ręki mój plecak. Otworzyłem go i zacząłem wydostawać jego zawartość. W tym czasie rotmistrz kontynuował swoją mowę, która przykuwała cały czas uwagę Jeana i szefa.
- To jest szalenie ważne. Gdyby pański kraj – zwrócił się do Jeana – nie spóźnił się z pomocą dla Polski, nie zginęłoby wiele milionów ludzi. Hitler był od waszej strony zupełnie bezbronny. Ale wy woleliście schować się za tą waszą linią Maginota i robić sobie te swoje pokojowe manifestację, które kosztują świat tak wiele istnień. To wam zresztą zostało do tej pory. Tu, nad tą rzeką – pokazał na wstęgę Bzury – mogliśmy wygrać bitwę, gdybyście ruszyli tylko swoje śmierdzące, francuskie tyłki i zmusili do wycofania Niemców choćby kilku dywizji.
- Ale o co panu chodzi? Czy mam pana przepraszać za marszałka Petaina?
- Nie, zwłaszcza, że biedny, głupi Petain nie miał wtedy nic do gadania – rotmistrz wykazał się lepszą znajomością historii Francji niż jej obywatel.
- To po co pan się ze mną spotkał? Nie chcę pan nam odsprzedać częstotliwości?
- Nie.
- Dlaczego?
- To kwestia honoru. I tak pan nie zrozumie.
- To po co pan nas tutaj ściągał?
- Pana kolega – pokazał ruchem głowy na mojego szefa – nie daję mi spokoju od pół roku. Ciągle wierzy, że odstąpienie miejsca w eterze, to tylko sprawa pieniędzy. Mam nadzieję, że to przedstawienie, da panom jasno do zrozumienia, że nie mam ochoty na żadne targi. No jak, chłopcze, jesteś już gotowy? – zwrócił się do mnie.
- Tak jest, panie rotmistrzu.
Ominąłem zdumionych byłych zwierzchników, którzy nie zauważyli, że za ich plecami przebieram się w strój do jazdy konnej. Zabrałem go na wyraźne życzenie Walewskiego, choć raczej spodziewałem się, że po transakcji zabierze mnie do którejś z zaprzyjaźnionych stadnin. Wsiadłem na luzaka i pogalopowaliśmy przez łąki.
Zatrzymaliśmy się dopiero na niewielkim wzniesieniu, ostatnim, które dawało możliwość zobaczenia samochodu. Chociaż minęły już ponad dwie minuty, Jean i mój szef stali wciąż w tych samych pozach. Francuz pewnie przeklinał dzień, w którym zesłano go do tego zwariowanego kraju. Mój szef pewnie przeklinał mnie, będąc pewnym, że sam to ukartowałem. Ale żaden z nich nie był w stanie zrozumieć tego, co się stało.
Bo to kwestia honoru.