Tekst PROMOCYJNA MIŁOŚĆ
był czytany 1673 razy
PROMOCYJNA MIŁOŚĆ
Nie, to nie będzie opowieść o walentynkowym konkursie, w którym można wygrać romantyczną podróż lub kolację we dwoje. Nie będzie to również historia o randce w ciemno, na której wygrywa się atrakcyjną wycieczkę z bliżej nieznaną osobą. To będzie opowiadanie o dwóch osobach, które naprawdę „wygrały” swoje uczucie na promocji. Oczywiście, w pewnym sensie.
Lecz zanim przejdę do rzeczy, kilka słów wstępu. Tak to już jest, że zewsząd jesteśmy atakowani komunikatami o różnych promocjach, okazjach, wspaniałych towarach za śmiesznie niską cenę. Czasem jesteśmy odporni na te wszystkie zachęty. Częściej jednak, mniej lub bardziej świadomie, nie możemy się im oprzeć. Wprawdzie większość z nas się do tego nie przyznaje, jednak fakt, że promowane usługi i towary sprzedają się znacznie lepiej od tych pozbawionych reklamy, świadczy najdokładniej o tym, że ulegamy.
Mam w tym i ja swój skromny udział, gdyż od lat zajmuję się układaniem różnych haseł reklamowych, pisaniem scenariuszy radiowych i telewizyjnych spotów. Przez pewien czas, z racji swojego nieukończonego, jurystycznego wykształcenia, zajmowałem się w szczególności konkursami i loteriami promocyjnymi, gdzie trzeba pogodzić zarówno wymagania marketingowe i czysto prawne. Poboczną częścią tejże działalności było przeprowadzanie publicznych losowań, głównie w supermarketach. A ponieważ szołmeńskie szlify zdobywałem pracowicie prowadząc przez kilka lat różne wieczory literackie, tak więc byłem w tym przypadku człowiekiem orkiestrą, radząc sobie z całą imprezą.
Nie da się ukryć, że takie losowania są ciężką próbą charakteru. Ludzie gromadzący się pod urną z kuponami, przede wszystkim nie wierzą, że samo wyłanianie zwycięzców będzie przeprowadzone uczciwie. Trudno im się w gruncie rzeczy dziwić, biorąc pod uwagę skalę nepotyzmu i różnego rodzaju „załatwiactwa”, którą znają z medialnych przekazów.
To przekonanie, we własnym mniemaniu, zwalnia ich również z osobistej uczciwości. Dlatego na siłę wpychają do losowania własne dzieci w charakterze „sierotek”. W tym fakcie nie byłoby nic szczególnie nagannego, gdyby nie to, że „maszyny losujące” mają w rękawach poupychane kupony własnych rodziców. Dlatego też każde losowanie musiałem zaczynać od dyskretnego przeszukiwania tych sierotek, które, ku niezadowoleniu rodziców, przystępowały do wyłonienia zwycięzców w samych t-shirtach.
Chęć wygrania w takich promocjach ma w sobie jednak nie tylko aspekt finansowy, ale również coś, co powinno stać się przedmiotem badań psychologów i socjologów. Ponieważ nie zaliczam się do żadnej z tych grup, zagadką dla mnie pozostaną zawsze bardzo majętni uczestnicy konkursów (na oko spokojnie przekraczający trzeci próg podatkowy), którzy do upadłego potrafią wykłócać się o nagrody wartości kilku złotych.
Takie sklepowe losowania odbywają się zwykle raz na parę miesięcy, najczęściej na zakończenie loterii. Ale zdarzyło mi się kilka lat temu „ciągnąć” taką promocję przez ponad miesiąc, dzień w dzień. I chociaż bardzo lubię takie „wygłupianie się” (zwłaszcza, jeśli mi dobrze płacą), to gdy akcja zakończyła się tuż po Świętach Bożego Narodzenia, miałem wszystkiego dość.
Każdego dnia, przez dwie godziny, prowadziłem na terenie jednego z warszawskich hipermarketów, rozliczne konkursy, zakończone losowaniem nagród głównych. Wkrótce dorobiłem się stałej grupki „fanów”, która najwyraźniej nie miała co zrobić z czasem. Za kasami, przez cały dzień, czatowali oni na pozostawione przez innych klientów paragony, które uprawniały do wzięcia udziału w losowaniu. Dołączali do nich kupony i czekali cierpliwie na wieczorne losowanie. Zdarzało się, że gdy wchodziłem na podest, witały mnie brawa moich „fanów”, co przyznaję, krępowało mnie zwykle.
Strasznie się rozgadałem i zapomniałem prawie o głównej historii, którą miałem opisać. O promocyjnej miłości. Uczucie to być może nigdy by nie wykiełkowało, gdyby nie pewne, raczej nieprzyjemne zdarzenie. Otóż jedna z moich „fanek”, emerytowana pracownica Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej (wiem to, bo w chwilach wolnych od pracy, byłem również spowiednikiem stałych bywalców), chciała ukraść mi poduszkę, która miała być nagrodą w kolejnym konkursie. Być może uznacie mnie za okrutnego, ale musiałem na to zareagować.
- Oj, jakaś poduszeczka dostała nóżek – powiedziałem głośno, choć nie do mikrofonu.
Uśmiechnęła się niepewnie i popatrzyła na mnie przepraszająco. A chyba również z odrobiną wyrzutu, bo przecież wyjawiła mi dwa dni wcześniej wysokość swojej emerytury. Być może zresztą podarowałbym jej tę poduszkę, ale wokół kłębił się tłum graczy, z których większość zarejestrowała to zdarzenie. Gdybym wykazał się nadmierną pobłażliwością, nie darowaliby mi tego. Założę się, że na wyścigi zaczęliby mi ściągać z podestu pozostałe nagrody, które miałem przeznaczone do konkursów.
Starsza pani odłożyła z powrotem poduszkę. Natychmiast też odwróciła się i zaczęła iść w kierunku wyjścia. Na pewno było jej trochę wstyd za to, co zrobiła. Pozostali konkursowicze byli na nią szczerze oburzeni. Choć jak sądzę, mniej z powodów moralnych, a bardziej dlatego, że pani chciała ich pozbawić możliwości wygrania jednej z nagród.
I tylko starszy pan, którego widywałem koło podestu dość często, a który nigdy jakoś nie odważył się wziąć udziału w żadnym z konkursów, sapnął nieco wzburzony:
- Jak pan mógł – i ruszył w ślad za starszą panią. Ale w połowie drogi do wyjścia zrezygnował, bo poruszał się o lasce, zaś emerytowana pracownica Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej niemal biegła.
Od tej pory nie widywałem przez kilka dni starszej pani. Za to jej „obrońca” bywał jak dotychczas, ale wciąż nie brał udziału w żadnych konkursach, tylko z oddali obserwował zabawę. A raczej przeczesywał wzrokiem okolice podestu, jakby kogoś szukając. Wreszcie, ten ktoś się pojawił.
Starsza pani jeszcze nie całkiem „strawiła” wstyd, którego najadła się parę dni temu. Dlatego stała nieśmiało z boku, żeby nie być rozpoznaną przez stałych konkursowiczów. I nie mogła zauważyć spojrzenia starszego pana, który dreptał z pustym koszykiem wzdłuż półki i patrzył tęsknie w jej stronę. Za to ja widziałem je bardzo dobrze, ale nie miałem kompletnie pojęcia, jak mógłbym mu ułatwić „podryw”. Z pomocą przyszedł mu jednak przypadek. A może raczej, trzeba to nazwać przeznaczeniem...
Konkursy, które organizowałem, musiały być proste jak budowa cepa. Starałem się je jak najbardziej uoryginalnić, ale nie mogło się to odbywać kosztem komplikacji zadania do wykonania. Dlatego też rozmaite nagrody rozdawałem np. za posiadanie w portfelu jakiegoś banknotu sprzed denominacji, byciu ubranym w zielony szalik, lub za posiadanie nazwiska zawierającego co najmniej 5 sylab. Traf chciał (a może raczej owo przeznaczenie), że identyczną poduszkę, jaką chciała mi zwinąć emerytka, przeznaczyłem na nagrodę w konkursie...
- A ta wspaniała poduszka trafi do osoby... – przez chwilę zastanawiałem się, co mam wymyślić – która ma jakieś piękne, staropolskie imię.
Starszy pan drgnął, a puszka farby, którą oglądał tego dnia po raz dziesiąty, wypadła mu z rąk. Narobiło to sporo hałasu, a sprawca zamieszania, stał chwilę bezradnie, nie wiedząc co zrobić. Wreszcie pobiegł za toczącą się puszką, krzycząc jednocześnie.
- Ja, ja, ja!!!!
- Niech pan spokojnie odstawi farbę i podejdzie tutaj.
Wszystko to działo się zdecydowanie za szybko jak na jego wiek, dlatego starszy pan podszedł do podestu mocno zasapany. Wyjął z wewnętrznej kieszeni kurtki dowód osobisty i podając mi go z uśmiechem, z trudem wykrztusił:
- Mieszko.
Zerknąłem na jego dokument i podałem mu poduszkę. Przez mikrofon ogłosiłem go zwycięzcą. Pan Mieszko zaś wziął nagrodę i podał ją wybrance swojego serca.
- To dla pani.
Ktoś mógłby pomyśleć, że odtąd, jak w bajce, żyli długo i szczęśliwie. Właściwie tak by mogło być, gdyby nie drobny szczegół. Konkursowicze, którzy, jak zaznaczyłem, bywali raczej stali, rozpoznali w obdarowanej niedoszłą złodziejkę poduszek. Zaś jeden z nich tak skomentował całą sytuację:
- No, wreszcie ją pani ma.
W tej sytuacji nic dziwnego, że emerytka natychmiast zrobiła w tył zwrot, zostawiając pana Mieszka razem z poduszką w ręce. On ponownie nie miał szansy jej dogonić. Zresztą był tak zaskoczony rozwojem sytuacji, że stał bezradnie w miejscu. Zaraz też spojrzenia wszystkich skierowały się na komentującego. I choć przed chwilą większość zgromadzonych myślała pewnie tak jak on, to teraz ich wzrok mógł go zabić na miejscu.
- No co? – wzruszył ramionami „oskarżony”. Ale nie mógł znieść potępiających spojrzeń pozostałych i szybko się zmył. Już go potem nigdy nie widziałem.
Najgorsze było jednak to, że prawdopodobieństwo ponownego pojawienia się emerytowanej pracownicy Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej, było w obecnej sytuacji znikome. I pan Mieszko to doskonale zrozumiał.
- No i co ja mam teraz zrobić? – spytał się mnie, gdy składałem swoje rzeczy po zakończeniu „występu”.
- Może jeszcze ta pani tu przyjdzie.
- Sam pan nie wierzy w to, co mówi. Za dwa dni święta, a za tydzień kończy się ta promocja. Tak szybko się raczej nie odważy.
- Ale potem są inne promocje. Może tam uda się panu ją znaleźć.
- Sądzi pan? – ta myśl najwyraźniej trafiła mu do przekonania.
- Tak. Ta pani pewno mieszka niedaleko stąd, tak jak pan.
- To prawda – ucieszył się, ale po chwili zmarkotniał. – Ale tu niedaleko mieszka paręset tysięcy ludzi.
- To prawda, za to tak duże hipermarkety są tylko trzy. Musi pan na bieżąco tylko śledzić promocje w nich. Na pewno pan na nią trafi.
- Tak – kiwnął potakująco głową, lecz znów naszła go jakaś wątpliwość. – Tylko czy ona będzie chciała ze mną rozmawiać po takim afroncie, jaki jej zrobiłem?
- Myślę, że ona dobrze zrozumiała pana intencję. Dopóki ten facet tak głupio tego nie skomentował, to się chyba nawet uśmiechnęła...
- Mnie też tak się wydawało – ucieszył się ponownie pan Mieszko i tym razem już nic nie zmąciło jego radości. – Bo wie pan, jak ją zobaczyłem, to od razu poczułem, że coś nas łączy. Ja już piętnaście lat jestem wdowcem. A takie coś – wskazał na swoje serce – to tylko miałem, jak spotkałem moją, świętej pamięci, żonę. A już od jakiegoś czasu chciałem znaleźć kogoś do towarzystwa, bo samotność na starość szczególnie dokucza. Chodziłem nawet po różnych takich wieczorkach zapoznawczych dla emerytów. Były tam różne miłe panie, ale jakoś żadna mi nie pasowała.
Pożegnałem się ze starszym panem i ruszyłem do wyjścia.
Przez kolejne dni pan Mieszko kręcił się koło podestu, ale wybranka jego serca już się nie pojawiła. Kilka razy z nim jeszcze rozmawiałem i usiłowałem nadal pocieszać. Kiedy zaś przed nowym rokiem zakończyłem tę pracę, postanowiłem już więcej nie prowadzić takich codziennych konkursów i godzić się tylko na krótsze imprezy.
Byłem oczywiście ciekaw, co stało się dalej z panem Mieszkiem i starszą panią. Miałem nadzieję, że natknę się na nich kiedyś w jakimś sklepie i zobaczę razem Ale szanse na to były niewielkie i to głównie z powodu tego, że jak słusznie pan Mieszko zauważył, w „najbliższej” okolicy mieszka kilkaset tysięcy osób. Tymczasem jednak...
Od tamtej promocji minęły już ponad dwa lata, kiedy wybrałem się na zakupy do niewielkiego supermarketu, mieszczącego się niedaleko moich rodziców. Stałem przy półce z przetworami warzywnymi, gdy usłyszałem znajomy głos:
- Myszko, mieliśmy jeszcze wziąć ten ketchup.
Oczywiście, domyślacie się, kto to powiedział. Kilka metrów ode mnie stał pan Mieszko. Zmienił się bardzo. Twarz miał teraz ogorzałą, a ruchy pewne. Nie podpierał się już także laską. Za to emerytowana pracownica Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej, była dokładnie taka, jak ją zapamiętałem z tamtego okresu.
- Nie widzisz, że już się skończyła ta loteria z nakrętkami? – wyjęła z ręki pana Mieszka pojemnik z ketchupem i odstawiła go na półkę.
- Ale ten nam bardzo smakował – próbował oponować.
- I co z tego? Weźmiemy ten – chwyciła inną butelkę z półki – bo właśnie robią konkurs na wakacyjne hasło.
- Oczywiście, Myszko – zgodził się potulnie pan Mieszko i podreptał za wybranką swego serca.
No cóż, jak się okazuje, w dzisiejszych czasach, miłość można znaleźć nawet na promocji. I niekoniecznie musi to być wybrakowany towar, jaki zwykle jest przeznaczony na tego typu „okazje”.