Ta witryna wykorzystuje pliki cookies do przechowywania informacji na Twoim komputerze. Bez nich strona nie będzie działała poprawnie. W każdym momencie możesz dokonać zmiany ustawień dotyczących cookies.
41244 osoby czytały to 575763 razy. Teraz są 4 osoby
      4 użytkowników on-line
     Tekst NIEMOŻLIWA PRZYJAŹŃ
     był czytany 1652 razy

NIEMOŻLIWA PRZYJAŹŃ

   O tym, że miłość bywa irracjonalna, nie trzeba chyba nikogo przekonywać. Ileż razy słyszymy pytanie typu: „co ona w nim widzi?” albo „za co on ją tak kocha?”. I nikt do końca nie jest w stanie tego wytłumaczyć i całkiem pojąć. To zresztą, według mnie, stanowi o uroku miłości, o jej absolutnej niezwykłości.
   Przyjaźń wydaje się być łatwiejsza do zrozumienia. Jest przede wszystkim uczuciem słabszym, mniej zobowiązującym. Jest nam więc prościej wyjaśnić sobie „niedopasowanie” przyjaciół i fakt, że godzą się na różne zachowania drugiej strony, które do nich samych nie pasują. Ale jestem pewien, że niewiele osób będzie w stanie pojąć przyjaźń, którą ja miałem okazję niegdyś obserwować.
   Przez kilka lat byłem kierownikiem na tzw. „obozach końskich”, czyli wakacjach w siodle. Organizowałem je wraz z grupą znajomych w dzierżawionej przez nas gajówce. Tylko jednak ja wziąłem się za bezpośrednie zarządzanie nimi, bo ze względów finansowych była to dla mnie jedyna okazja, żeby pojeździć na koniach (przysługiwały mi darmowe jazdy).
   Na każdym z takich obozów (były ich trzy) trafiała mi się dość specyficzna grupa kursantów. O każdej mógłbym napisać osobne opowiadanie i być może kiedyś to zrobię. Zacznę jednak od tej, wśród której pojawiła się najbardziej niezwykła para przyjaciół, jaką kiedykolwiek widziałem.
   Na tym obozie 95% uczestników i osób towarzyszących stanowili uczniowie i absolwenci Pierwszego Społecznego Liceum Ogólnokształcącego z ulicy Bednarskiej w Warszawie. Podówczas to była bardzo specyficzna szkoła, pierwsza niepubliczna, jaka powstała w Polsce. Jej uczniowie byli z tego bardzo dumni, ale nie tylko to ich wyróżniało. Pochodzili z bardzo liberalnych domów, cechowała więc ich swoboda bycia, otwartość, tolerancyjność i kontrkulturowość. To właśnie „na Bednarskiej” po raz pierwszy zaczęto zwracać się masowo do nauczycieli po imieniu. W ten sposób pedagodzy promowali tam „bezstresowe wychowanie”.
   Przyznam, że dla mnie, jako kierownika, posiadanie takich podopiecznych, było dość ciężkim przeżyciem. Zapanowanie nad taką grupką indywidualistów, nie znoszących jakiejkolwiek dyscypliny, graniczyło bowiem z cudem. Ale na szczęście moi „obozowicze” mieli też wpojony pewien hamulec, który ograniczał anarchiczność ich postępowania. Powstrzymywało ich pojęcie „dobra wspólnego”, konieczności poświęcenia się na rzecz sprawnego funkcjonowania społeczności, jako wartości nadrzędnej.
   A to na takim obozie była rzecz bardzo istotna. Bo tutaj to sami uczestnicy zajmowali się sprzątaniem, gotowaniem i oporządzaniem koni, podzieleni na trzy różne wachty – „drewnianą-wodną”, „kuchenną” oraz „końską”. I wszyscy bez słowa sprzeciwu podporządkowywali się tym regułom. Nawet jeśli tylko rozbili namiot obok gajówki i nie byli bezpośrednimi uczestnikami obozu.
   Pewne zamieszanie w ten mechanizm wprowadziło dopiero pojawienie się Jareczka, brata jednej z uczestniczek (zwanej pieszczotliwie „Pszczółką”). Razem z nim przyjechał jego przyjaciel, Henryk. Potężny facet, liczący blisko 190 cm wzrostu, szeroki w barach, schludnie ubrany, obcięty „na zero”, chodzący w „glanach”. Jednym słowem: „skinhead”.
   Tolerancyjność i kontrkulturowość nie pozwalała uczestnikom obozu zareagować wrogo na pojawienie się Henryka. Zwłaszcza, że on nie miał zamiaru nikogo indoktrynować i nie obnosił się ze swoimi poglądami. Może wiedział, że w tym gronie nie ma co liczyć na zdobycie zwolenników, a może po prostu nie czuł się dość silny merytorycznie, by prowadzić dyskusję z gromadą „wyszczekanych” liberałów. A może był raczej małomówny?
   Za to Jareczkowi usta w ogóle się nie zamykały. No chyba, że akurat pił piwo z nieodłącznej butelki, która wydawała się być przyklejona do jego ręki. Nie oznacza to, broń Boże, że Jareczek był pasożytem, spędzającym dzień wyłącznie na spożywaniu alkoholu. O nie! O ile pozostali, jak wspomniałem, czasem rozumieli konieczność poświęcenia dla dobra wspólnego, o tyle Jarek jakby wciąż szukał wokół okazji, żeby móc być w czymś pomocnym. Dla każdego miał dobre słowo i uśmiech.
   Ten uśmiech to była zresztą jego kolejna charakterystyczna cecha. Zdawał się go nie opuszczać w żadnym momencie, nawet takim, który wymagał szczególnej powagi. Byłem kiedyś na imprezie w domu „Pszczółki” i Jareczka. Na jednej ze ścian wisiała fotografia, zrobiona pod Ścianą Płaczu w Jerozolimie. Oprócz rodzeństwa byli na niej ich rodzice oraz znana dziennikarka dużej gazety. Wszyscy smutni i skupieni. Wszyscy, poza Jareczkiem, który stał uśmiechnięty w mycce...
   Racja, nie powiedziałem Wam jeszcze, że był Żydem. I dlatego jego przyjaźń z Henrykiem wydawała się tak niezwykła, prawie oksymoronowa. Niemal niemożliwa do zaistnienia. Ale nie dla nich samych. Oni naprawdę czuli się ze sobą świetnie. Ba, skin pozbawiony swego towarzysza – który akurat pobiegł komuś pomagać – popadał od razu w dziwną apatię.
   Różniło ich znacznie więcej, niż tylko narodowość i przekonania polityczne. Jareczek był wesołym trzpiotem, Henryk prawie się nie uśmiechał. Żyd był bałaganiarzem, skin uwielbiał idealny porządek. Jeden ufał wszystkim naokoło bez zastrzeżeń, drugi był bardzo ostrożny w kontaktach z innymi.
   Takich różnic można by wymieniać dużo więcej, dlatego wiele osób zastanawiało się, na czym polega ich przyjaźń i skąd się wzięła. Przeważała opinia, że Jareczek robi to na złość własnej rodzinie. Nie było tajemnicą, że irytowała go religijność siostry. Rokrocznie spędzała ona część wakacji w pustynnym kibucu, a wkrótce również miała zamiar przejść szkolenie wojskowe w izraelskiej armii (co nie przeszkadzało jej podważać sensu powszechnego poboru do polskiej armii).
   Brat wyśmiewał się również głośno z epizodu „Pszczółki” w telewizyjnym serialu. W jednej ze scen z roku sześćdziesiątego ósmego, dziejącej się na Dworcu Gdańskim, zagrała ona postać, która wydawała się nie wyjeżdżać z kraju, ale wsiadać do pociągu, mającego ją zawieźć wprost do komory gazowej. Na dodatek Jareczek uwielbiał siadać przed siostrą z jakimś wyjątkowo niekoszernym jedzeniem i zachęcać ją do skosztowania słowami:
   - Mówię ci, „Pszczółka”, miód w gębie!
   Jak powiedziałem, uczestnicy obozu generalnie nie okazywali niechęci Henrykowi. Niektórzy sądzili nawet, że to pewna intelektualna prowokacja Jareczka, dlatego zachowywali się powściągliwie wobec skina. Ale kilka osób wyraźnie irytowała jego obecność. Była wśród nich Zuza, należąca do tzw. grupy „dzieci śmieci”. Jej podarty w wielu miejscach strój, dopełniała spora ilość kolczyków, powpinanych w różne części ciała. Lubiła zajmować jakieś centralne miejsce na terenie zabudowań gajówki i, wciąż paląc papierosa, studiować dzieła Sartre’a (miała ze sobą kilka tomów.)
   Któregoś wieczoru siedzieliśmy w jadalni, już po kolacji. Choć był to upalny lipiec, to późnym wieczorem zrobiło się chłodno. Postanowiliśmy napalić w piecu. Akurat Henryk miał „drewniano-wodną wachtę”, czyli był zobowiązany dbać o opał. Zdjął więc swoją kurtkę, złożył ją w idealną kostkę, położył z boku na ławie i wyszedł na zewnątrz, by narąbać drewna. Kiedy zniknął za drzwiami, wstała Zuza i zrzuciła jego kurtkę na podłogę. Gdyby ją podniosła, nic by się pewnie nie stało, ale ona ją jeszcze manifestacyjnie kopnęła.
   Wszyscy spojrzeli na Jareczka, którego twarz po raz pierwszy spoważniała.
   - Podnieś to – wycedził przez zęby do Zuzy.
   - Ani mi się śni.
   - Podnieś to, wytrzep i odłóż na miejsce – warknął ponownie Jareczek i spojrzał na nią naprawdę groźnie.
   Zuza popatrzyła na innych, szukając u nich wsparcia. Ale chociaż nikt nie kochał Henryka, to także nikt nie popierał tego, co zrobiła.
   - Czyście wszyscy oszaleli?! Przecież on jest skinem! Jak możecie znosić obecność tego cholernego antysemity wśród nas?!
   - A skąd wiesz, że on jest antysemitą? – zapytał Jareczek.
   Po jego słowach zapadła na moment głęboka cisza, przerywana jedynie odgłosem rąbania drewna przez Henryka.
   - No bo... przecież.... jest skinem – wydukała w końcu Zuza.
   - A czy ty wiesz, co to oznacza? Może on tylko kocha własny naród? – widać było, że Jareczek się cały gotuje.
   - Przecież to jest to samo – wzruszyła ramionami. – Poza tym większość Polaków, to antysemici.
   - Ty głupia cipo! – wybuchnął w końcu. W tym momencie ewidentnie odezwała się w nim krew obrońców Masady i bojowników z warszawskiego getta. – Co ty o nim wiesz?! Jego dziadkowie ukrywali w trakcie wojny rodzinę żydowską. I to taką, która parę lat wcześniej, mało ich nie puściła z torbami. Pewnie nawet nie masz pojęcia o tym, że tylko w Polsce groziła za pomoc Żydom kara śmierci. Jak myślisz, dlaczego Niemcy jedynie tu ją wprowadzili?! Przecież gdyby Polacy byli takimi antysemitami, powinni z radością wydawać nas, Żydów. Ale Niemcy dobrze wiedzieli, co robią. A i tak najwięcej Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata jest stąd. Chociaż, tak w ogóle to powinni być tylko z Polski, bo gdzie indziej ludzie ryzykowali jedynie więzieniem, a tu życiem! Rozumiesz, głupia pizdo?!
   - Jarek, uspokój się – próbowała się wtrącić „Pszczółka”.
   - Nie mam zamiaru! Jak ja tej gówniarze tego nie wytłumaczę, to kto to zrobi?!
   W tym momencie Zuza nie wytrzymała i wybiegła z płaczem do drugiego pokoju. Ktoś poszedł za nią. Wszyscy pozostali już dawno przerwali swoje zajęcia, odłożyli książki.
   - Wiesz dobrze, że nie można się odwoływać do historii. Sam wiesz, jakie napisy pojawiają się dziś na murach...
   - Tak, siostrzyczko? I co z tego, że się pojawiają napisy? We Francji czy Niemczech niszczą cmentarze i podpalają synagogi. A kto najchętniej dotuje Arafata w walce z państwem żydowskim, jak nie Zachodnia Europa?!
   Ta kłótnia mogła trwać jeszcze bardzo długo, ale przerwało ją wkroczenie skina z naręczem drewna. Zapadła na moment cisza. Bardzo nieprzyjemna cisza. Henryk zrozumiał, że coś się stało i że to „coś” dotyczy najprawdopodobniej jego samego. Spostrzegł swoją sponiewieraną kurtkę. Odłożył drewno i schylił się po nią.
   - Pójdę się przejść – powiedział, gdy się wyprostował.
   - Poczekaj – Jareczek miał ponownie na twarzy swój uśmiech. Tym razem był on jednak zabarwiony odrobiną drwiny, którą było wyraźnie widać, gdy spojrzał na pozostałych. – Pójdę z tobą, cholerny antysemito.
   

Komentarze czytelników