Tekst MÓJ KOLEGA, RAINMAN
był czytany 1856 razy
MÓJ KOLEGA, RAINMAN
Chodziliśmy razem do jednej klasy. Nim wszystko się zaczęło, Michał był najzwyklejszym chłopakiem na świecie. Uczył się dobrze, choć bez rewelacji. W żadnej z dziedzin nie wykazywał nadzwyczajnych zdolności. Był wysoki, dość dobrze zbudowany. Trenował judo. Brak powodzenia u koleżanek można przypisać chyba głównie jego nieśmiałości.
Ale na początku drugiego półrocza ósmej klasy wydarzył się drobny, z pozoru, incydent. Podczas przerwy, na środku szkolnego korytarza, stał Artur, kolega z równoległej klasy. Był on ulubieńcem płci, która wkrótce miała przemienić się w piękną. Teraz także uśmiechały się do niego Marta i Ania. On zaś rozłożył szeroko ręce, tak jak paw pokazujący swój ogon. Michał przez przypadek potrącił go, lecz od razu przeprosił. Czy to jednak przypisać obecności dziewczyn, czy raczej wrodzonym skłonnościom do zaczepek, Artur, zamiast przyjąć przeprosiny, nastroszył się i powiedział:
- Uważaj, gówniarzu.
Niektórzy sądzili, że to co stało się dalej, było głównie winą Ani. Wiedzieliśmy, że podobała się Michałowi, dlatego nie mógł pozwolić sobie na przemilczenie zniewagi. Inni nawet twierdzili, że Michał specjalnie sprowokował tę sytuację, żeby zwrócić jej uwagę.
- Bo co? – zaczepiony stanął w postawie bojowej.
- Bo... dostaniesz.
I wtedy z ust Michała padło to słynne, pod koniec lat osiemdziesiątych, zawołanie:
- Solówa?
Jeśli ktoś z was go nie zna, już tłumaczę. Słowo „solówa”, było synonimem dawnego rzucenia przez rycerza rękawicy innemu rycerzowi. Mówiąc inaczej, było to wyzwanie na pojedynek. I tak, jak w dawnych czasach, jeśli chciało się pozostać wśród ludzi honorowych, wyzwanie trzeba było przyjąć.
Teraz wypadki potoczyły się błyskawicznie. Artur rzucił się na Michała. Zanim zdążył zrobić cokolwiek, wyrzucony efektownym rzutem, leżał już kilka metrów dalej. Miał złamaną ręką. Polała się „pierwsza krew”, walkę przerwano. „Giermkowie” z klasy Artura chcieli się rzucić hurmem na Michała, ale on wtedy mógł jeszcze na nas liczyć. Stanęliśmy za nim murem i przeciwnicy musieli go „odstąpić”. Poklepywaliśmy go po plecach, gratulując wygranego pojedynku. Komu z nas przyszłoby do głowy, że to zaważy na całym jego życiu...
Nie doceniliśmy jednak siły dziewczyn i ich wzrastającej władzy nad nami. A one uznały, że przegrał najfajniejszy z nas, pokonany w dodatku przez mrukliwego gościa. Dlatego właściwie wszystkie odwróciły się od Michała. My nie mieliśmy takiego zamiaru. Ale co mogliśmy poradzić na to, że coraz mocniej chcieliśmy przebywać w ich towarzystwie? A to z Michałem nie było już możliwe.
To nie było tak, że przestaliśmy z nim rozmawiać, czy grać w piłkę. Ale zaczęliśmy robić to rzadziej. Coraz rzadziej. I on to wyczuł. Prawie się nie uśmiechał, zamknął w sobie. Przygotowywał się sam do egzaminów do liceum. Swoje papiery złożył tam, gdzie nikt inny tego nie zrobił.
A my przyglądaliśmy się temu, jak się zmienia. Czasem na nowo zauważaliśmy pewne rzeczy. „Popatrzcie, jak on się dziwnie śmieje” skomentowały koleżanki któryś z ostatnich uśmiechów na twarzy Michała, a my im przytaknęliśmy. W ten sposób opuściliśmy go ostatecznie.
Michał dostał się do liceum, które wybrał. Jako jeden z nielicznych nie przyszedł już na spotkanie z naszą wychowawczynią. Gdy zobaczyłem go po wakacjach, był już całkowicie zmieniony. Nie poznawał mnie. Zresztą jego oczy zdawały się nie dostrzegać niczego wokół. Kreska ust nawet nie próbowała skrzywić się w uśmiechu. Twarz nie wyrażała nic, poza kompletną obojętnością na wszystko.
We wtorki i czwartki jeździliśmy rano razem do szkoły autobusem. Nasz przystanek był „na żądanie”, więc trzeba było zamachać ręką. Michał stawał na brzegu krawężnika. Kiedy tylko autobus wyłaniał się zza nieodległego zakrętu, wyciągał błyskawicznie rękę i machał, jakby chciał zagrodzić mu drogę. W jego ruchu było coś niezwykłego. Coś automatycznego. Jego gesty przypominały źle naoliwionego robota. Był jak zaprogramowany. Nieraz dostrzegałem przerażenie w oczach kierowców, którzy widząc jego machającą dłoń nie wiedzieli, czy mają przed nią hamować, czy próbować ominąć ją drugą stroną jezdni.
Jednak Michał w ostatniej sekundzie zabierał rękę, jakby miał wszystko dokładnie obliczone. Wskakiwał zawsze do tych samych drzwi i zajmował zawsze to samo miejsce, kładąc swój plecak między dwoma siedzeniami. Chwytał się poręczy ponad nimi i zastygał w bezruchu, jak człowiek rzeźba. Tak pozostawał aż do chwili, kiedy zbliżał się jego przystanek. Wtedy, każdym razem dokładnie w tym samym ułamku sekundy, zabierał plecak i stawał przy drzwiach. Nie patrzył na ludzi, ale sprawnie omijał ich. Zarzucał plecak i, dziwnie podskakując w marszu, ruszał do szkoły.
Zawsze byłem ciekaw, co by się stało, gdyby jego miejsce było zajęte? Nawet sam miałem kiedyś pokusę, aby pójść na wcześniejszy przystanek i zobaczyć, jakby zareagował. Ale potem przypomniałem sobie, co zrobił z Arturem i zrezygnowałem z mego planu. A miejsce, dziwnym zbiegiem okoliczności, było zawsze wolne.
Jednak stało się coś innego, co zburzyło jego porządek. Był mróz, zaś autobusy miały słabe ogrzewanie. Szyby zostały zasłonięte przez przepiękne wzory, uniemożliwiające jednak obserwowanie drogi. Michał musiał przegapić element krajobrazu, który zawsze wyrywał go z bezruchu. Byłem zbyt daleko, żeby dać mu znać, że powinien wysiadać. Krzyczenie nie miało sensu, bo nie reagował na żadne sygnały dźwiękowe. Coś jednak musiało go zaniepokoić, bo gdy autobus ruszył z „jego” przystanku, poruszył się i spojrzał przez przednią szybę autobusu, jedyną nie zamarzniętą. To, co zobaczył, chyba nieźle go przestraszyło. Błyskawicznie wyrwał plecak spomiędzy siedzeń i ruszył do kierowcy.
- Ja tu muszę wysiąść – po raz pierwszy od dawna słyszałem jego głos. Ale nie dlatego go nie poznałem. On był po prostu zupełnie inny. Metaliczny, automatyczny, zupełnie bezbarwny.
Kierowca, który właśnie stanął na światłach, odwrócił się powoli w kierunku Michała i pokręcił przecząco głową. Zapaliło się „zielone” i autobus ruszył. Przez chwilę myślałem, że to już koniec wszystkiego. Że Michał zrozumie i spokojnie poczeka na następny przystanek. Ale w niego nagle wstąpiła furia.
- Ja muszę wysiąść! – krzyknął i rzucił się do drzwi. Zaczął je szarpać za poręcz tak, że przez chwilę rzeczywiście były bliskie otwarcia. Gdy się jednak chciał między nie wcisnąć, puszczał poręcz i drzwi zamykały się z powrotem. To go jeszcze bardziej złościło, więc krzyczał coraz głośniej: - Ja muszę wysiąść!!!
Kierowca przestraszył się tego ataku i zatrzymał przy krawężniku, otwierając drzwi. Michał spokojnie wysiadł i ruszył do szkoły swoim dziwnym, podskakującym krokiem.
Od tej pory nie spotkałem go już nigdy na naszym przystanku. Na początku myślałem, że może jest chory, po prostu się przeziębił. Dopiero po jakimś czasie zrozumiałem, że przyczyna musi leżeć gdzie indziej. Kilka miesięcy później, przy okazji odwiedzin u wychowawczyni, dowiedziałem się, co się z nim stało. Od dnia incydentu w autobusie przestał jeść i pić i nic i nikt nie było go w stanie do tego skłonić. Po kilku dniach trafił do szpitala, gdzie stwierdzono u niego autyzm. Tak przynajmniej mi powiedziano.
Zagadką pozostanie, jak mógł przez pół roku funkcjonować w nowej szkole i otrzymywać dobre oceny. Wszyscy pewnie przypisywali jego dziwne zachowanie oswajaniu się z nowym miejscem. Nigdy nie spotkałem żadnych jego znajomych z liceum, ale myślę, że bardzo szybko zaczęli go izolować. Tak jak my rok wcześniej.
Po kilku latach, już na studiach, spotkałem go ponownie. To już nie był ten chory chłopiec, choć do „zdrowia” brakowało mu wiele. Prawdopodobnie nie zdawał sobie sprawy, że byłem świadkiem sceny, która ostatecznie przesądziła o jego losie. Był o wiele grubszy, w ruchach nadal nieco automatyczny, ale jego oczy ponownie nawiązały kontakt ze światem. Podszedł do mnie w autobusie i powiedział:
- Cześć.
Porozmawialiśmy chwilę. On opowiedział mi co robi, ja mówiłem o swoich planach. Przez moment nawet się uśmiechnął. Nigdy potem go już nie widziałem.
Dzisiaj, po wielu latach, zastanawiam się, czy, gdybyśmy wiedzieli wtedy więcej, to zachowalibyśmy się inaczej? Czy, gdyby było już po premierze filmu „Rainman”, bylibyśmy w stanie więcej zrozumieć? Trudno mi odpowiedzieć na te pytania. Interesowałem się potem trochę autyzmem i przypadek Michała wydawał się być niezwykły. A zresztą, czy jako dzieci bylibyśmy w stanie pojąć, co dzieje się z naszym kolegą? Czy moglibyśmy mu jakoś pomóc? A może i tak skrzywdzilibyśmy go? Tak, jak potrafią krzywdzić tylko dzieci, nieświadome skutków swojej siły.