Tekst NOWY ÅšWIAT
był czytany 1241 razy
NOWY ÅšWIAT
O tej wyprawie marzyłem bardzo długo. Najpierw przeszkodziły mi nie zdane egzaminy, potem brak pieniędzy. Ale w końcu udało się i któregoś dnia, razem ze znajomymi, stanąłem nad brzegiem Bajkału. Kto go nie widział, nie zrozumie wrażenia jakie na mnie zrobił.
O tej wyprawie mógłbym napisać całą książkę. Może nawet kiedyś to zrobię. Ale na razie nie jestem jeszcze gotowy, choć od tej chwili minęło już ponad dziewięć lat. Wciąż nie mam odpowiedniego dystansu, do tego, co się wtedy stało, wciąż nie mogę znaleźć w sobie odpowiedniego języka, którym mógłbym wyrazić to, co wtedy przeżyłem. Nie, nie było to coś nadzwyczajnego. Lecz było w tym coś, czego po dziś dzień nie potrafię nazwać.
Ale mogę powoli zbierać z tej wyprawy okruchy i zacząć je zapisywać. I wiem, że byłaby to na równi opowieść o fascynującej przyrodzie, jak i o ludziach, których pośród tej przyrody spotkałem. Z większością z nich rozmawiałem bardzo krótko, ale już po kilku słowach czułem, że jest w ich duszy coś niezwykłego. Tak, to była ta słowiańska dusza. Polska jej odmiana, którą wielbię, ma w sobie jednak coraz więcej z zachodniego pragmatyzmu. W rosyjskiej jest przerażająca azjatycka dzikość, ale jednocześnie ten bezkres, którego nie da się objąć i trudno go wyrazić...
Któregoś dnia rozbiliśmy swój namiot na plaży w Niżniangarsku, miejscowości znajdującej się na północnym krańcu Bajkału. Od razu muszę wyjaśnić, że słowo plaża, oznacza tu wyłącznie przybrzeżny pas lądu, bo 99% wybrzeża Bajkału, jest kamienista. Nieopodal nas stał dziwny podest, zbity ze świeżych desek, którego przeznaczenie mieliśmy poznać dopiero następnego dnia.
Obudziłem się najwcześniej ze wszystkich. Wyjrzałem na zewnątrz namiotu. Słońce stało już dość wysoko, ale nadal było raczej zimno. Lecz przepiękny widok błyskawicznie pozbawiał ochoty na dosypianie. Dlatego ubrałem się i wyszedłem z naszego igloo.
Rozbiliśmy się jakieś kilkaset metrów za miastem i choć w widocznym z tego miejsca porcie praca już wrzała (oczywiście w specyficzny, postsowiecki sposób), to tu było cicho i spokojnie. Mimo tego, że dobiegała już połowa lipca, okoliczne szczyty (o wysokości najwyżej 2500 metrów) pokryte były obficie śniegiem. I nic nie zakłócałoby tego sielskiego spokoju, gdyby nie starszy pan, przechadzający się brzegiem Bajkału.
Usiadłem na podeście i zająłem się jego dyskretną obserwacją (zresztą, miałem wrażenie, że z wzajemnością). Pan był niewątpliwie weteranem wojennym, o czym świadczył nie tylko wiek, ale również baretki, skrzące się dumnie na jego marynarce. Miał w ręce laskę, ale zauważyłem, że raczej nie używa jej do podpierania się. Nie, on nią wymachiwał, trochę jak dziewiętnastowieczny dżentelmen.
Wystawiłem twarz ku słońcu, ale spod półprzymkniętych powiek, nadal obserwowałem byłego żołnierza. Rundy, które robił wzdłuż brzegu, były coraz mniejsze i mniejsze, aż w końcu przystanął naprzeciwko podestu. Byłem pewien, że za chwilę podejdzie do mnie. Nie myliłem się.
- Wy z Pribałtiki? – zapytał.
Pribałtika, to trzy byłe republiki radzieckie, leżące nad Bałtykiem. Nie wiem jak jest teraz, ale w roku dziewięćdziesiątym siódmym, gdy byłem nad Bajkałem, tak naprawdę nikt w byłym Sojuzie nie przyjmował do wiadomości, że obecnie jest to już zagranica. Miało to ten swój plus, że wszystkie bilety (pociągi, autobusy, muzea) dla obywateli tych państw, były w tej samej cenie, jak dla każdego Rosjanina. „Inastrańców†zaś obejmowała wyższa taryfa. Wykorzystywaliśmy to niecnie, mówiąc, że jesteśmy właśnie z Pribałtiki. Stąd pytanie owego pana.
- Da, my z Pribałtiki – odpowiedziałem.
- A wy nie s Polszy?
To pytanie mnie zaniepokoiło. Za dwa dni mieliśmy zakupić bilety na bajkalski wodolot i wolałem, żeby nie wyszło na jaw nasze prawdziwe pochodzenie.
- Niet.
- Pan siÄ™ nie boi. Tu nie musicie mówić, że jesteÅ›cie z PribaÅ‚tiki. Dla nich Polska, to takie samo miejsce jak Litwa czy Åotwa.
MusiaÅ‚em mieć bardzo zdziwionÄ… minÄ™. Pan mówiÅ‚ bardzo poprawnÄ… polszczyznÄ…, z minimalnÄ… naleciaÅ‚oÅ›ciÄ… wschodniego akcentu. MusiaÅ‚ na pewno dÅ‚ugo używać naszego jÄ™zyka. Ponadto, jego stwierdzenie: â€dla nichâ€, Å›wiadczyÅ‚o o tym, że raczej nie identyfikowaÅ‚ siÄ™ z tutejszÄ… ludnoÅ›ciÄ….
- A pan skÄ…d?
- Teraz stąd. Chociaż, kiedyś spod Kielc... Ale mówię to panu w tajemnicy.
W tej chwili z namiotu wychynęła głowa mojej koleżanki. Rozejrzała się półprzytomnie. Zobaczyła mnie, ale chyba nie do końca była pewna, czy jeszcze nie śpi. Uśmiechnąłem się do niej, ona pokiwała głową i wróciła do namiotu.
- A czemu w tajemnicy? – wróciłem do rozmowy.
- Bo tutaj nikt tego nie wie.
- A dlaczego?
- To bardzo długa historia. Nie chcę pana zanudzać...
- Ależ skąd. Ja uwielbiam takie historie.
Szczęście mi dopisywało, bo przez niemal godzinę, moi współtowarzysze pozostawali jeszcze w słodkich objęciach Morfeusza. A straszy pan snuł długą opowieść, o swoich wojennych losach. Najpierw był w Anglii, potem trafił do cichociemnych, a potem z nimi do Polski. Później aresztowali go Sowieci i rąbał las na Syberii. Tam spotkał żydowskiego lekarza, który wyjawił mu tajemnicę zabicia Stalina (na pewno napiszę o tym kiedyś mocny thriller). A jakiś czas potem zamienił się tożsamością, z jednym z więźniów, którzy mieli wyjść na wolność (właśnie z okazji śmierci dyktatora).
- Sasza umarÅ‚ dzieÅ„ przed tym, jak przyszÅ‚a „wypiskaâ€. W „testamencie†zostawiÅ‚ mi swoje ubranie. MiaÅ‚ bardzo ciepÅ‚e walonki i waciak. UbraÅ‚em siÄ™ w nie, a jego ciaÅ‚o nakryÅ‚em swoim ubraniem.
- Ale jak strażnicy się nie zorientowali?
- Byli nieprzytomni, po tygodniowej stypie, jaką komendant urządził z rozpaczy po Stalinie.
- Wszyscy?
- Wszyscy. Zresztą, tam strażnicy byli umiarkowanie potrzebni. Do najbliższej osady paręset kilometrów, przez większą część roku śnieg i mróz. Dlatego mogli sobie wszyscy równocześnie pozwolić na picie na umór. Jak wytrzeźwieli, to się zorientowali, ale ja już byłem daleko.
- A skąd pan wie, że się zorientowali?
- Bo mnie potem KGB nachodziło, pytać się o mnie... to znaczy myśleli, że jestem Saszą i wypytywali mnie-Rosjanina o mnie-Polaka...
- Rozumiem.
- No i wypytywali się, czy nic nie wiem o jego ucieczce. Na szczęście okazało się, że strażnicy zauważyli moją nieobecność dopiero tydzień później, Sasza był już pochowany w zbiorowej mogile i nikt się nie zorientował, że to ja wyszedłem za niego a w grobie jest jedno ciało więcej. Nie mogli mnie też podejrzewać o pomoc w ucieczce, bo dwa dni później miałem już potwierdzone, że stawiłem się w miejscu, dokąd miałem nakaz pracy. Ponad tysiąc kilometrów od obozu.
- A rodzina Saszy?
- Nie miał nikogo, wszyscy zginęli. Tak zresztą jak moi.
- A nie chciał pan wrócić do Polski?
- Młody człowieku – spojrzał na mnie z pobłażaniem, a ja, oczywiście, poczułem się dość głupio. – Nie miałem takiej możliwości. Nie mogłem wrócić z drugą falą repatriacji w pięćdziesiątym szóstym, bo gdybym się ujawnił, dostałbym wyrok za ucieczkę z obozu. Ponadto, Sasza dostał dziesięcioletni nakaz pobytu tutaj, więc gdybym nawet próbował jakimś cudem w jego skórze dostać się do Polski, nie miałbym najmniejszych szans, bo nie miałem się prawa stąd ruszać.
- Ale potem pan przecież mógł?
- Zawsze wiÄ…zaÅ‚o siÄ™ to z jakimÅ› ryzykiem. Przecież w Polsce też rzÄ…dzili Sowieci i musiaÅ‚bym uciec do „wolnego Å›wiataâ€. A to nie miaÅ‚oby sensu, bo ja tÄ™skniÅ‚em do mojego kraju. A tutaj powstaÅ‚ mój zupeÅ‚nie inny, nowy Å›wiat. Nie byÅ‚o w nim wolnoÅ›ci, ale po okresie stalinizmu, jakoÅ› szÅ‚o tu przeżyć. OżeniÅ‚em siÄ™, mam dwóch synów, teraz studiujÄ… w Irkucku. Na szczęście Sasza też miaÅ‚ jakieÅ› polskie korzenie, wiÄ™c mogÄ™ siÄ™ do nich przyznawać. Tutaj jest to nawet modne. A ten Å›wiat – pokazaÅ‚ laskÄ… wokół. – zmienia siÄ™ bardzo powoli. Jest mafia, ale caÅ‚y czas jest dużo z poprzedniego systemu. Wie pan na przykÅ‚ad po co jest ten podest?
- Nie
- To z okazji Dnia Rybaka. Tutaj cały czas każdy zawód ma swój dzień, który jest uroczyście obchodzony.
Przez chwilę wpatrywaliśmy się w ciszy w srebrzące się w słońcu wody Bajkału.
- A nie chce pan choć na chwilę wrócić do Polski? Pojechać choćby na wycieczkę?
- Po co? Żeby się przekonać, że świat, który pamiętam, dawno już przestał istnieć? To wiem i bez jeżdżenia do Polski.
- I zupełnie pana nie ciekawi jak tam jest?
- Ciekawi mnie i to bardzo. Tylko, że nie muszę po to jechać wiele tysięcy kilometrów. Zresztą, przez wiele lat miałem stamtąd mnóstwo informacji.
- W jaki sposób?
- Taka był polityka Sojuzu. Jak ktoś był z Białorusi, to wojsko odsługiwał na Kamczatce. A jak ktoś był stąd, to jechał do Polski. Dlatego nasłuchałem się przez długi czas o tym, jaka to kraina mlekiem i miodem płynąca. Ale teraz już nikt tam nie jeździ, bo Polska jest wolna – ostatnie słowa powiedział bardzo czule, tak jakby mówił o swojej największej miłości. – A ja... –zawahał się na chwilę.
- Chce mnie pan o coś spytać?
- Tak, chociaż... – na moment zawahał się. – Chociaż tak naprawdę chcę zapytać pana o jedną rzecz. O coś, o co nie mogłem zapytać żadnego z tych sołdatów, co w Polsce służyli.
- SÅ‚ucham.
- Czy... czy Polacy nadal kochają swoją Ojczyznę? Bo widzi pan, my ją strasznie kochaliśmy i byliśmy gotowi dla niej umrzeć.
Nie mogłem mu powiedzieć prawdy. Wiedział, że nic nie zostało z jego dawnego świata, że być może nie żyje już żadna z osób, które kiedyś znał. Że może nie ma już żadnego budynku, na który patrzył, albo zostały z niego tak naprawdę tylko fundamenty. Wiedział to wszystko i nie było to dla niego ważne.
Liczyła się tylko ta jedna rzecz. Miłość dla Ojczyzny. Związek frazeologiczny, który brzmi być może nudnie i mało atrakcyjnie. Do którego wstyd się było wtedy (w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych) czasem przyznawać, żeby nie zostać posądzonym o nacjonalizm (a i dziś niewiele z tym lepiej). Do armii nie szli patrioci, ale bezrobotni bez wykształcenia, którzy nie wiedzieli, co ze sobą zrobić.
To prawda, starszy pan miał już swój własny świat, odległy o ponad pół wieku od świata, który opuścił. Odbył niemal kosmiczną wędrówkę i wiedział, że nie ma jak wrócić do kraju dzieciństwa, bo o ile rakiety fruwają już między planetami, to w czasie jeszcze nikt nie wędruje. Ale chciał, żeby nadal coś łączyło go z rodzinnym krajem.
- Tak, cały czas kochamy Polskę. Może nie tak bardzo, jak pana pokolenie, ale nadal jest dla nas najważniejsza.
- To dobrze. To bardzo dobrze – uśmiechnął się, a w jego oczach pojawiły się łzy. Chwilę jeszcze posiedzieliśmy w milczeniu, aż w końcu „cichociemny†pożegnał się.
Nie wiedziałem, czy mam opowiedzieć swoim znajomym tę historię. Starszy pan mnie do tego nie uprawnił i przecież na początku naszej rozmowy prosił o zachowanie tajemnicy. Trochę się bałem, że zjawi się jeszcze i zechce przeprowadzić z nami jakąś pogadankę o patriotyzmie, a nieuprzedzeni znajomi powiedzą mu prawdę.
Ale na szczęście starszy pan na zawsze rozpłynął się w swoim nowym świecie.